poniedziałek, 1 września 2025

Dolce Vita!



Muszę przyznać, że po kilku latach przerwy w utrwalaniu wspomnień, jest mi trudno wrócić i zacząć, ale postanowiłam spróbować na nowo, wszak tyle pięknych wspomnień gdzieś uciekło i się rozmyło w gąszczu codziennych spraw i gonitwy za życiem...

 ... ale! Ten weekend był spod znaku dolce vita, w pełni włoskim wydaniu! 😊

 

Czwartek

Mówiłam to już wiele razy, ale kocham fakt, że z naszego lubelskiego lotniska da się czasem polecieć za grosze w jakieś ładne miejsce. Ma się wtedy wizję takiej szybkiej podróży. Ot na przykład - hyc na lotnisko na 11, o 13 samolot i 16.30 włoska pizza na obiad. No i tym razem prawie się ta szybka podróż udała... Prawie.

Docieramy na lotnisko o czasie, 2 godziny przed odlotem. Towarzyszki podróży nadają swój wagon yyy walizkę i czekamy. Planowo odlot o 13. Nieplanowo o 14.10. I nawet zgodnie z nieplanem udaje się odlecieć. Czuję się jak królowa, bo z losowania wpada mi miejsce przy emergency exit, więc mogę wyciągnąć kopytka (na szczęście to bardziej dosłowne niż przenośne znaczenie) i podziwiać chmurki za oknem. Po jakimś czasie kapitan przemawia, że za 10 minut lądujemy, więc pogrążona w lekturze i z muzyką w uszach – czekam, niecierpliwie, tego momentu. Czasem spoglądam za okno, ale jakoś tak, mam wrażenie, że się kręcimy w kółko, bo jakieś te widoki znajome... Wtem kapitan ogłasza, że lądujemy. W Weronie. Próbuję sobie przypomnieć włoskiego buta z jego miastami w górnej części cholewki i tak mi wychodzi, że tak trochę na wschód niż planowane Bergamo.

 


W ostatniej chwili przed nawałnicą, kolejną w regionie, nasza pszczółka przyczaja się w wietrznej Weronie. Wysiadamy, idziemy za tłumem i jedyne co pozostaje to czekać na transfer. Podobno ma być. Pytam obsługę, kiedy – za 40 minut. Ok, czekamy. Mija, 40, 60, 80 minut, zmienia się obsługa i pozostaje jakiś młody Włoch na posterunku. Pytam znów, kiedy spodziewać się autokaru. ’10 minutes!’ No za 10 to nie przyjechał, ale w końcu jakiś podstawili. I zaczyna się wyścig. Kto pierwszy... Ale w biegach, zwłaszcza w nawałnicę to najlepsze nie jesteśmy, więc pozostaje nam zawrócić pod terminal i dalej czekać. Trochę przemoczone, ale co tam.. Zamiast na obiad, będzie pizza na kolację. Hope so.. Podchodzę do pana po raz drugi z pytaniem kiedy spodziewać się drugiego autokaru. ’10 minutes’ odrzekł łamanym angielskim. Rzecz jasna ani za 10 ani za 20 minut go nie było, czekaliśmy kolejną godzinę. A ów pan ’10 minutes’ na widok mojego spojrzenia w swoją stronę odwracał głowę i miał ochotę zniknąć pod swoim parasolem niczym pod czapką niewidką.

W końcu podstawili kolejny autokar i reszta pasażerów miała szansę udać się do pierwotnego celu. W przeciwieństwie do Romea i Julii my swoją werońską przygodę kończymy szczęśliwie.

Ze sporym opóźnieniem, ok. 22 meldujemy się w naszym Casa di Sofia (polecanko!) w Citta Alta. Na szczęście komunikacja miejska z lotniska w Bergamo do centrum śmiga o czasie i często (autobus nr 1), a na bilecie 90 minutowym, zakupionym na lotnisku (3 EUR) można wjechać także funikularem (kolejka linowo-terenowa) do Citta Alta.

Porzucamy bagaże i lecimy szukać czegoś otwartego, gdzie mają pizzę. Trafiamy do Cooperativa Circolino Citta Alta. Urzeka mnie budynek i klimatyczne wnętrza, dawnego klasztoru, potem więzienia, a następnie przejęty przez stowarzyszenie, które działa na rzecz lokalnej społeczności i współpracy międzypokoleniowej (z niektórych zamówień część środków przekazywana jest na cele charytatywne), a samo miejsce jest nie tylko restauracją serwującą przepyszne jedzenie, ale także centrum kulturalnym Bergamczyków.


Piątek

Poranek zaczynamy od spaceru po Citta Alta, starym mieście otoczonym XVI wiecznymi Murami Weneckimi, pełnym zabytków, klimatycznych kadrów i włoskiego klimatu. Na śniadanie cappuccino i brioche crema/cioccolato i można wędrować dalej. Pogoda deszczowa, trochę pada, trochę nie, pochmurnie, ale przyjemnie. Ma na pewno swoje zalety, bo odstrasza innych i jest prawie pusto :D

 



    




Z Citta Alta meandrując między kamieniczkami, schodzimy do Citta Bassa. Tu już czuć współczesność i widać włoską codzienność.



Kręcimy się bez planu (ku zniecierpliwieniu Towarzyszek) i w końcu decydujemy, że przyda się kawa. Zahaczając o pocztę, zmierzamy w kierunku funikulara. Tam zasiadamy w knajpce na małe co nie co i decydujemy, że skoro pogoda niepewna to może jedźmy do Mediolanu (koleżance bardzo zależało), więc finalnie idziemy w kierunku dworca kolejowego. Zakupiwszy bilety (12 EUR powrotny) czekamy godzinę na pociąg. Potem kolejne 50 minut i jesteśmy na Milano Centrale. Przytłacza mnie tłum, ale to jedna z największych włoskich metropolii. Łapiemy żółtą linię metra na Piazza Duomo – najbardziej popularne miejsce Mediolanu, z gotycką katedrą oraz galerią Wiktora Emuanuela II. Nasza mediolańska wyprawa ma za główny cel kręcenie się na jajach byka (taki lokalny rytuał - należy stanąć piętą na jądrach byka znajdującego się w mozaice galerii i trzykrotnie obrócić się wokół własnej osi). Podobno ma przynieść szczęście. Zobaczę jak poszło dziewczynom i najwyżej jeszcze wrócę. :D Tymczasem mnie szczęście pogodowe nie opuszcza, bo Mediolan przywitał nas słonecznie, mimo czarnych chmur wszędzie wokół. Kręcimy się jeszcze chwilę, dla odmiany po centrum i wracamy na Milano Centrale, a potem do Bergamo.

 





Wieczór spędzamy w Circolino zajadając kolejne ‘gatunki’ pizzy i trunkując Aperol Spritz, wszak Włochy to jego kolebka.

 

Sobota

Poranną porą idziemy na słodko-wytrawne śniadanie i cappuccino, a potem do sklepiku z pamiątkami. Jakież moje zdziwienie i zaskoczenie spotkać w nim naszą emerytowaną Panią Kadrową z pracy. Szybkie selfie i Pani Hania ucieka do swojej wycieczki, a ja zaaferowana historią, próbuję skupić się na zakupie kubka do mojej (niemałej już) kolekcji.

 


Plan na sobotę to Jezioro Como. Dla mnie najważniejszy cel tej wycieczki, bo alpejskie widoczki w połączeniu z lazurem górskiego jeziora to kwintesencja piękna. Do tego mój ukochany James Bond realizował swoją misję w tych okolicach, więc tym bardziej muszę miejscówkę zobaczyć.

Ale zanim wyruszymy – zjeżdżamy z naszego Citta Alta i podążamy na stację autobusową. Pytam panią w kasie o najbliższy autobus nad jezioro (czy to do Lecco, czy do Como), na co pani, że dzisiaj nie ma autobusów, najbliższy o 15 (no trochę nam szkoda czasu), żeby iść na pociąg. Idziemy zatem na stację kolejową, a pan mówi, że nie ma dzisiaj pociągów nad jezioro, żeby złapać autobus... Moja frustracja sięga zenitu, więc w przypływie geniuszu rezerwuję nam samochód z lotniska. Łapiemy jedynkę do terminala, melduję się przed Goldcarem, a pani na to, że auto to za kilka godzin, bo takiego nie mają, ewentualnie ma jeden, ale trzeba zrobić upgrade. Super, ile nas ta ekskluzywność będzie kosztować? 25 E. Bez zastanawiania się i pytania Towarzyszek o zdanie, podpisuję kontrakt i odbieram kluczyki do Forda Focusa Combi w sportowej linii. Jeszcze tylko złapać autobus nr 8 dowożący do parkingu P3 (główny parking wypożyczalni samochodów) i prawie ruszamy.

Mapa ustawiona na Lecco, ruszamy. Nie wiem, co za trasę wybrało (miało być unikaj opłat) i mam nadzieję, że finalnie ich uniknę... Bo kilka pomarańczowych skrzynek minęłam z nieplanowanym impetem. Podobno część z nich nie działa i lokalny ruch wskazywał, że może jednak moja prędkość nie była aż tak za wysoka, ale... Przez najbliższe miesiące będę afirmować, by włoski system mandatowy diabli wzięli...

 




W Lecco trafiamy na jakiś parking w centrum miasta, pod centrum handlowym. Przeszkodziłam w amorach jakiejś parze, ale byli jedynymi na horyzoncie parkingowym, pytaniem, gdzie i ile należy zapłacić za parking. Ale łamanym angielskim orzekli, że w weekend jest free, więc spokojniejsze poszłyśmy w miasto. Krok za krokiem w kierunku Jeziora Como. Widoczki przepiękne. Ciągnięte za nami chmurki nagle zmieniły kierunek i po jakimś czasie błękit nieba współgrał z błękitem wody.

 

Z Lecco ruszamy w kierunku Varenny. Miasteczko przyczepione do wzgórza nad samą wodą. Charakterystyczna włoska architektura, stylowe wille, kamienne uliczki. Zatrzymujemy się na kawę z pięknym widokiem.


Mnie urok miejsca odebrał stres parkingowy, raz, żeby na piętrowym parkingu upolować jakąś miejscówkę, a potem wznosząc modły do wszechświata, żeby z niego wyjechać. Wcale się nie dziwię, że nasze combi było dostępne, bo kto by chciał się takim furgonem po tej okolicy poruszać... Zjeżdżając modliłam się, żeby dupa auta nadal stanowiła integralną jego część, a w tym samym czasie nikt nie planował wyjazdu na górę parkingu (wjazd i zjazd tą samą ‘klatką’, stromą, wąską i krętą... Jak osiągnęłam poziom zero to moja lewa noga jakoś tak nie wiedzieć czemu skakała góra dół, w sobie znanym rytmie... Dziewczyny były wspierające i dodające otuchy, a ja chyba dopiero teraz mogę spokojnie powiedzieć, że jestem z siebie dumna.


Potem został nam jeszcze podjazd serpentyną do ekspresówki, co miało swój plus, bo widok z góry na jezioro i pasma Alp robił wrażenie, w równym stopniu jak niecierpliwość i głupota yyy odwaga innych użytkowników drogi wyprzedzających mnie na zakrętach.

 

Powrót do Bergamo upłynął nam powoli, stosując się do WSZYSTKICH ograniczeń na drodze. Jak 20 to 20, jak 50 to 50... Myślę sobie, że podążający za mną sznur aut mógł mnie potraktować jak James Bond jakiegoś dziadka w trakcie pościgu ulicami Rzymu (klik). Ile klątw padło w moim kierunku to nie wiem, okaże się pewnie za jakiś czas... :D

Dojeżdżamy w okolicę lotniska, ale jeszcze należy zatankować. Stacja samoobsługowa, coś wciskam, coś klikam, a ropa nie leci. Dopadam jakąś panią z drugiej strony dystrybutora z pytaniem, czy może pomóc. Pomaga, chętnie. Najpierw zapłacić, potem wcisnąć wartość na dystrybutorze, a potem dopiero można jechać. Rozliczenie jest takie, że na karcie blokują ok 120 euro (jakby mniej więcej wartość pełnego baku), a potem rozliczają resztę z faktycznie zatankowanej wartości. Pozostaje jeszcze dojechać na P3, zaparkować w dobrym miejscu, oddać kluczyk i modlić się, że nie doliczą nic nieplanowanego. Znalazłam miejsce z oznaczeniami Goldcar, pięknie ustawiłam pojazd w obrębie miejsca parkingowego i dumna z siebie idę oddać kluczyki. I już wiem, gdzie popełniłam błąd… Zostawiłam auto w miejscu odbioru a nie zdania. Mówię do pana, na co pan, że ‘co, gdzieś tam?’ ‘yhy’ ‘proszę dać kluczyk’ ‘nie przeparkowywać?’ ‘nie, proszę dać kluczyk’ ‘a nie doliczy pan opłaty?!’ ‘nie’ :D Na rozliczeniu kontraktu na razie nic nie widzę, więc mam nadzieję, że bardzo zły nie był… :D 

Wieczorem pora na realizację ostatniego punktu kulinarnego – carbonara. Z guanciale i prawilnym sosem bez śmietany (pyszne, ale jak to tak no.. bez śmietany ^^) Na deser pożegnalny Aperol Spritz i można wracać do Polski.

 


Niedziela

Na 3.45 mamy zamówioną taksówkę, pan zjawia się punktualnie o czasie, białym Lexusem. Po 15 sekundach jazdy już wiem, że podróż zapamiętam na długo. Nagle okazuje się, że kręte, kamieniste i wąskie uliczki Citta Alta są idealnym torem rajdowym... Wysiadając na lotnisku, doszłam do wniosku, że jednak w życiu się jeszcze muszę dużo nauczyć...

 


Lot powrotny dla odmiany z Bergamo, o czasie i z lądowaniem przed czasem. Punkt 8 meldujemy się na lubelskim lotnisku i kończymy nasze włoskie dolce vita! :)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz