dla każdego egzotyka oznacza coś zupełnie innego. dla jednych palmy, niebieskie niebo i pełne słonko, a dla mnie.. spokój. wszędobylski, niczym niezakłócony spokój. do tego sielskie krajobrazy, odrobina wiatru i uroczej architektury. brzmi.. jak Bornholm.
i mimo, że wyspa położona jest na Bałtyku, ok. 100 km od polskiego wybrzeża - droga na nią wcale nie jest taka oczywista.
swoją podróż zaczynam od nocy spędzonej na warszawskim Okęciu. trochę drzemię, trochę czytam książkę, a o 3 w nocy postanawiam poprzeszkadzać pracownikom kontroli bezpieczeństwa i przebijam się do hali odlotów. mój lot do Kopenhagi startuje o 5.35 (okazuje się, że to pierwszy samolot z porannych lotów z lotniska). o czasie wbijam do samolotu, zajmuję miejsce, zapinam pas i udaje się na kolejną drzemkę. wychodzi zmęczenie z kilku dni czerwonokrzyskich manewrów na Helu. niecała godzina i zaczynam podziwiać z zachwytem most nad Sundem, by przycupnąć w duńskim Kastrup.
na kopenhaskim lotnisku melduję się o 7, więc mam ponad 5 godzin na przesiadkę na Bornholm. postanawiam znaleźć sobie jakiś kącik do drzemania, więc dreptam 20 minut z bramek F do bramek A i tam lokuję się oczekując na swój lot.
w międzyczasie zaczynam polowanie na najlepszą cynamonkę na świecie i porządną kawę.
po 12 zaczyna się boarding na lot na Bornholm. za oknem czeka malutki turbośmigłowy ATR linii DAT (Danish Air Transport). pasażerów malutko, połowa miejsc wolna, lot trwa zawrotne 20 minut. czas od lądowania do wyjścia z terminala zajmuje całe 5 minut. i co dalej?!
patrzę na rozkład jazdy komunikacji miejskiej i wedle rozumowania najbliższy autobus do Nexo będzie za 2 godziny. trochę bez sensu tracić czas, ale na moje (nieustające) szczęście podjeżdża autobus, więc pytam kierowcę, czy moje rozumowanie rozkładu jest słuszne. potwierdził, więc pytam czy jeśli pojadę z nim do Ronne to jest większa szansa, że są inne połączenia do Nexo. potwierdził, doradził jak kupić bilet - jadę :D w Ronne, na przystanku w porcie dostrzegam autobus nr 5 z napisem Nexo. przesiadam się i chwilę później jestem w drodze do dzisiejszej mety - Hostelu Nexo.
zachwycam się przejazdem z jednego końca wyspy na drugi. wszystko punktualnie, przez środek wyspy, podzwiając lokalne farmy i pięknie zadbane pola uprawne. przystanek autobusowy mam centralnie pod hostelem, więc nie muszę drałować z centrum. wbijam do wejścia, szukam swojego nazwiska na liście gości (i gdzie tu RODO? :P), pokój 206 - kluczyk w drzwiach, wbijam. na najbliższe dwie noce mam swoje własne królestwo. miło mieć czystą pościel i normalne łóżko. w pokoju czysto i niezbędne minimum. wieszak, szafka, lampka nocna. ideolo! zostawiam rzeczy i ruszam przed siebie.
Bornholm ma kilka portów - największy, obsługujący ruch pasażerski i towarowy - w Ronne, a w Nexo nieco mniejszy obsługujący turystykę i rybaków. mniejsze - lokalne porciki i mariny są głównie na użytek mieszkańców i rybaków. główne gałęzie gospodarki na wyspie to rybołówstwo (m.in. śledzie i dorsze), rolnictwo, turystyka i wydobycie surowców (np. granit).
krążę po centrum, wbijam do Lidla po jakieś jedzenie i szukam ładnej miejscówki na posiłek z widokiem. na obrzeżach miasteczka trafiam na wioskę szwedzką. osiedle skandynawskich, wielobrawnych domków, które zostały zbudowane przez Szwedów, po II wojnie światowej jako wsparcie dla Bornholmczków. pod koniec wojny Nexo zostało zniszczone przez wojska radzieckie, a Szwedzi jako najbliżsi sąsiedzi wyciągnęli pomocną dłoń.
na obiad serwuję bułkę i pastę z pomidorów i makreli, na deser cynamonka. z pełnym brzuchem mogę ruszać przed siebie. idę wzdłuż morza i zachwycam się całymi stadami gęgawy, mew, kaczek i łąbędzi, które o zachodzie słońca siedzą na przybrzeżnych mokradłach.
miejscami czuję się jakbym weszła w świat baśni - śpiew ptaków, z jednej strony szum morza i piękny Bałtyk a z drugiej ogromne wrzosowiska mieniące się całą paletą fioletowych odcieni.
3,5 km spaceru i docieram do jednej z najpiękniejszych plaż Bornholmu - Balka. piasek jest drobny i miękki jak mąka. ludzi - prawie nie ma. kilka ławek, czysta woda i słońce wyglądające zza chmur. klimat idealny. spędzam na plaży trochę czasu czytając książkę i ruszam w drogę powrotną. gęgawy całymi stadkami odlatują z mokradeł na sobie znane miejsca noclegowe. a ja zmierzam w kierunku Nexo, nad którym zawisła jakaś groźna ciemna chmura.
pod wieczór docieram do hostelu, biorę gorący prysznic i odpływam. ponad doba na nogach daje się we znaki i pora na zasłużoną regenerację.
wtorek zaczynam od bułki z makrelową pastą i ruszam w kierunku centrum. pogoda pochmurna, ale mnie nic nie przestraszy. idę do centrum, sprawdzam, że autobus do Svaneke mam za 40 minut, więc wbijam do kawiarenki na kawę. pan chyba nieco zaskoczony, że jeszcze dobrze nie otworzył, a już klientka się zjawia. serwuje mi cappucino, a klimatyczne wnętrze daje schronienie przed deszczem i wiatrem. wbijam do autobusu i ruszam na podbój Svaneke - wioski artystów i najbardziej duńskiej z duńskiej - architektury.
po drodze spoglądam na nieco wzburzony Bałtyk. w Svaneke wysiadam w centrum i idę w kierunku latarni morskiej. ulokowana na obrzeżach miasta, kamienna konstrukcja, którą widać niemal z każdego zakątka miasteczka. po drodze mijam uroczy żółty dom z turkusowym tarasem. wyobraziłam sobie siebie na tym tarasie czytającą książkę, pijącą herbatę z cynamonem i podziwiającą morze. ciekawe czy ci ludzie, którzy w nim mieszkają doceniają jego lokalizację… :)
docieram w okolicę latarni morskiej i kręcę się chwilę tu i tam, zaglądając Duńczykom do wnętrz domu (Skandynawia słynie z tego, że w oknach nie ma firanek, więc łatwo można zobaczyć wnętrze). mam wrażenie, że Duńczycy żyją, ale tak niewidocznie. są - a jakby ich nie było. ich obecność zdradzają uporządkowane podwórka, nowoczesne dodatki czy przydomowe rozwiązania, idealnie dobrane detale. ale samych mieszkańców - praktycznie tu nie widać.
przemierzając miasteczko, idę w kierunku Svaneke Rogeri, czyli wędzarni ryb. jedna z najlepszych i najbardziej popularnych na wyspie. nie bardzo wiem, co udaje mi się finalnie zamówić, ale chyba stanęło na flądrze z frytkami i remouladą, a na wynos mam zawinięty w gazetę kawałek łososia. siadam sobie przy stoiliku, z widokiem na morze i czekając na zamówienie obserwuję jak zmienia się pogoda za oknem. jedzonko serwowane dość szybko, ryba przepyszna, a remoulada to moje odkrycie smakowe. zamawiam jeszcze kubek rozgrzewającej herbaty i zbieram się do wyjścia. przebijam się przez tłum z wycieczki w kierunku wyjścia i widzę, że za drzwiami totalne oberwanie chmury. ale nic to - nie ma złej pogody - jest złe przygotowanie na nią. wyciągam z plecaka pelerynkę przeciwdeszczową i ruszam dalej przed siebie.
jednym z charakterystycznych punktów w krajobrazie Svaneke, oprócz latarni morskiej i kominów Svaneke Rogeri, jest wieża ciśnień w kształcie piramidki. robię kilka ujęć i na kolejną zatoczkę i idę do centrum. centrum Svaneke to mekka artystów - mają tu swoje rękodzielnicze atelier, można kupić różne szklane produkty, ręcznie robioną biżuterię, obrazy.
moją uwagę przykuwa kościółek na górce, a jeszcze większą lokalny cmentarz. kocham skandynawskie cmentarze za ich minimalizm, detale nawiązujące do zmarłej osoby i takie uporządkowanie. brak kiczu, brak wielkich grobów. skandynawska prostota w pełnym wydaniu. ale wracając do kościoła. na jego iglicy jest wiatrowskaz w kształcie łabędzia. łabędź tu ma podwójne znaczenie. zazwyczaj daje się koguta, w przypadku Bornholmu - łabędź jako ptak wodny, odzwierciedla położenie (wyspa na morzu). co więcej - nazwa miejscowości - Svaneke pochodzi od duńskiego słowa svane co oznacza właśnie tego ptaka.
wedle aplikacji Rejsebillet (appka do zakupu biletów na publiczną komunikację w Danii), autobus powrotny do Nexo mam za 10 minut. w Nexo spaceruję jeszcze chwilę po centrum i wracam do hostelu. czytam ksiażkę i chilluję nieco. na kolację rozwijam gazetowe zawiniątko i zjadam wędzonego łososia. był idealny, do tego bułka, remoulada i nic więcej do szczęścia nie potrzebuję.
kolejny dzień zaczynam od spakowania się i wyprawy do Ronne. samolot do Kopenhagi mam ok. 17, więc sporo czasu na odkrywanie tego portowego miasteczka. najpierw krążę w okolicy portu, potem idę do centrum. wbijam po małe zakupy, coś do jedzenia, wodę i Jolly Colę. to duński odpowiednik Coca-Coli, produkowany od 1959 r. w smaku przypomina mi nieco słowacką Kofolę.
odwiedzam dwa najbardziej charakterystyczne punkty miasta - biała latarnia morska i kościół św. Mikołaja. latarnia morska została zbudowana w 1880 r. i swoją ‘oświeceniową’ rolę pełniła do 1989 r.
następnie obieram azymut w kierunku plaży. mijam Bornholms Museum i podążam za szumem fal. na plaży jestem jedyna. spędzam tu dłuższą chwilę czytając książkę, ale niepokoi mnie coraz mocniej zbliżające się granatowe niebo, gdzieś z linii horyzontu, w moim kierunku. wracam na klif i postanawiam, że na lotnisko (jakieś 5 km) przejdę się spacerem.
droga wiedzie ścieżką nadmorską, lasem, troszkę wioską. ale widoczki zacne. w pewnym momencie, silny wicher zwiastuje to, co nieuniknione, więc przyodziewam pelerynkę i wbijam się w leśny dukt. zlewa jest mocna a do tego dochodzi grad. stoję pod jakimś drzewem, które wzięło na siebie uderzenia gradu i czekam, aż ten Armagedon się skończy.
po drodze spotykam oślą rodzinkę, kilku spacerowiczów z psami i dwoje rowerzystów. na lotnisku jestem grubo przed odlotem, ale mam czas by się trochę zagrzać, podładować telefon i nadrobić lekturę. w Cafe Take Off zamawiam lokalny przysmak - smażonego śledzia pod cebulkową pierzynką, serwowanego z marynowanymi buraczkami, chlebem razowym i musztardą. czas do dolotu mija mi niespodziewanie szybko. i po mału kończę bornholmską przygodę.
to, co przykuwa moją uwagę, od samego początku, to fakt, że praktycznie na każdym podwórku czy budynku użyteczności publicznej jest duńska flaga. dodaje to uroku i podkreśla przynależność narodową. wyspa (jak każda wyspa) jest dość wietrzna. natomiast jej urok, klimat i architektura sprawiają, że w pełni zasługuje na miano Perły Bałtyku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz