poniedziałek, 18 października 2021

Bieszczady, czyli to miejsce, ten czas i ci Ludzie!


dobrze jest mieć wokół siebie takich Ludzi, z którymi spełnianie marzeń potrafi być przyjemnością, nawet kosztem ogromnego wysiłku i zmęczenia. Ludzi, którzy cię wspierają, dopingują i motywują, mają w sobie tony wyrozumiałości. i tym razem na wstępie chcę podziękować moim Towarzyszom wyprawy za ten czas, to miejsce i kolejne spełnione marzenie! :)
o ile Spontan to moje drugie imię, tak na trzecie mam Plan. bo ten weekend był zaplanowany, a pogoda zamówiona, już jakoś w sierpniu. pozostało tylko zaplanowanie działań na miejscu, ale to szybko wymyślił Kolega rzucając pewną propozycję. 

a zatem - ruszamy. zapakowana jak wielbłąd na karawanę ruszam bladym świtem. z resztą mojej Grupy Postrzelonych Hultajów będę się łapać na trasie. pierwszym, oficjalnym punktem wycieczki jest miting na Zaporze w Solinie. trzeba napełnić żołądki i rozgrzać się nieco od środka. po obiedzie ruszamy na półwysep Jawor i szukamy plaży. pogoda piękna, idealna na plażing :D 




plaża pusta, na horyzoncie kilka stateczków wycieczkowych, dla których chyba zaczynamy stanowić lepszą atrakcję niż okoliczne widoki. poprzebierani w stroje kąpielowe włazimy w zimną wodę. widoczki piękne, kolorowe górki, zapora w tle, niebieskie niebo ponad nami i klucz ptaszorów odlatujących gdzieś do ciepłych krajów. w takich okolicznościach przyrody spędzamy 25 minut. potem herbatka z termosu i kierujemy się do aut.



wieczór spędzamy na pogaduchach, ja standardowo przyłasiłam sobie kota, a konkretnie koteczkę, początkowo nieufna, ale po kilku kawałkach kiełbasy uznała, że jednak da się z nami dogadać ;) 

poranek zaczyna się wcześnie. wstajemy przed 6, robimy kanapki, zapasy herbaty, pakujemy kijki i ruszamy. i tu się wdraża plan Kolegi, który zaproponował piękny szlak, wprost z listy moich marzeń. początkowo uznałam to za szaleństwo i coś czemu nie podołam, ale po stoczonej wojnie z własną głową uznałam, że spróbuję. najwyżej zostanę w połowie drogi i dobrowolnie dam się przerobić niedźwiedziom na karmę, ale zaryzykuję. 

przed 8 meldujemy się w Wołosatym. na parkingach jeszcze względny spokój i pustka. odpalamy mapy i GPSy, i ruszamy. pierwszy odcinek najbardziej wymagający jeśli chodzi o przewyższenie, bo drepczemy na Tarnicę. a co - jak zaczynać to od najwyższych szczytów ;) dla mnie to już kolejna wizyta na tej górze. szczerze mówiąc nie pamiętam czy 4 czy 5 raz. ale ostatni raz byłam jakieś 10 lat temu, więc przez ten czas powstały słynne schody... nie wiem kto miał tak szalony pomysł, ale moje kolana tego nie lubią, zwłaszcza prawe, które ma w zwyczaju przy każdym kroku na schodach dziwnie klikać. 










idę kroczek za kroczkiem. liczę sobie raz do 10 raz do 50. raz do tego kamienia, raz do tamtej tyczki wyznaczającej szlak. sapię, dyszę. ale idę. czasem krótszy postój, czasem dłuższy. moje Towarzystwo dzielnie na mnie czeka, ale staram się o tym nie myśleć, tylko wędruję swoim rytmem i możliwościami. poza tym z każdym krokiem bliżej nieba horyzont się zwiększa i co chwilę mam ochotę wyciągać telefon, żeby robić zdjęcia. każda perspektywa jest dobra i każda jest piękna. 







po 2,5 godziny wędrówki stajemy na Tarnicy. królowa polskich Bieszczad nie rozpieszcza i postanawia jeszcze nie zdejmować pochmurnej pierzynki. ale cóż. i w takiej odsłonie warto było ją zobaczyć. na przełęczy widoczki już nieco inne, bardziej panoramiczne. o kolorach chyba nie muszę przypominać, bo te są jak z baśni. 





ruszamy dalej, do wiaty na Przełęczy Goprowskiej. tam dłuższy postój, śniadanie, herbata i ruszam. rzucam do moich Towarzyszy, że idę teraz pierwsza, niech wyjdą za jakieś 10 minut. chociaż w głowie i tak mam świadomość, że za 5 minut znowu będę pół godziny za nimi :D widoki ze zbocza Kopy Bukowskiej przecudne. słonko świeci, idę. prawy but mi dokucza i ciśnie, ale nic to. zmienię bliżej Rozsypańca. widząc kolejne podejście, przed Haliczem zaczynam wątpić, że dam radę, ale idę. w duchu klnę, że sama siebie przekonałam na to wyjście, zamiast sobie posiedzieć na dole z książką i poodpoczywać. a tu się katuję bez sensu. ale idę. czuję zjazd energii, więc zjadam coś słodkiego, ale się nawet nie zatrzymuję. ludzi na szlaku tak optymalnie, ale domyślamy się, że na Tarnicę rzeka, skoro pogoda dopisuje.


















w końcu docieramy na Halicz. jakaś połowa drogi. ta gorsza za nami, ale jeszcze jedno zejście i podejście przed nami, a potem podobno już tylko z górki. przypominam sobie profil wysokościowy trasy i zdecydowanie utwierdzam się w przekonaniu, że idziemy w dobrym kierunku. 























z Halicza panoramy nam się nico zmieniają i pokazują inne kierunki. podziwiamy już ukraińską stronę Karpat. od zachodu nadciągają jakieś chmury, ale finalnie chyba gdzieś zmieniają kierunek, bo u nas jak słońce świeciło tak świeci. w końcu docieramy na Przełęcz Bukowską, idziemy na punkt widokowy na granicy polsko-ukraińskiej i zaczynamy powolny spacer w dół do Wołosatego. jakieś 5 km drogi po utwardzonej kamieniami ścieżce. w końcu mówię pas i zmieniam trekingi na adidasy. co za ulga.. 







w końcu tablica Wołosate. humory mimo zmęczenia nas nie opuszczają. czuję lekką dumę, na radość jeszcze za wcześnie. ostatni rzut okiem w kierunku majestatycznej bieszczadzkiej królowej. 20 minut później gramolę się do auta. i tu pozwalam sobie na przeżywanie radości mimo, że nie mam już ani grama siły. ale udało się. licznik pokazuje ok. 20 km i 31 000 kroków w nogach. 




teraz pozostaje znaleźć jakieś miejsce na obiad. trzeba uzupełnić te spalone kalorie :D zatrzymujemy się w Czarnej w jakieś lokalnej knajpce. i tu dokonuję mojego odkrycia dekady - gołąbki bojkowskie - z ziemniakami. niby jestem z Podkarpacia, niby często się kręcę po swojej podkarpackiej dzielnicy, ale o takim daniu do tej pory nie słyszałam. a było pyszne. na deser biorę jeszcze pomarańczowy Tymbark. i jakie moje zdziwienie, gdy pod nakrętką widzę napis przekraczaj granice. swoją niewątpliwie przekroczyłam... 


wracamy do naszego domku. kolejka do łazienki, więc czas oczekiwania spędzam na leżakowaniu z nogami opartymi o półkę nad łóżkiem. kolejny raz czuję ulgę. pod wieczór wbija na kolację kicia. zjada trochę smakołyków i nagle biegnie na górę. idę sprawdzić, co tam robi, patrzę do jednej sypialni - nie ma, zaglądam do swojej i co widzę? moje łóżko zostało zaanektowane :D biesiadujemy trochę, ale finalnie poddając się zmęczeniu, postanawiam dołączyć do futrzastej towarzyszki i ukojona jej mruczącą kołysanką zaczynam drzemać. 

niedzielny poranek zaczynamy w stylu slow. mamy nielimitowany czas na wymeldowanie się z domku, więc chillujemy, każdy na swój sposób. 




popołudniu zbieramy się do kupy, pakujemy i ruszamy w kierunku domu. po drodze jeszcze małe zboczenie z trasy i przystanek w okolicy Birczy, potem Cisowej i finalnie obiad w Przemyślu. Pogórze Przemyskie jak zawsze nie zawiodło i pokazało swoje najpiękniejsze, i najbardziej intensywne odcienie jesieni. ahhh jak tam jest pięknie! : )) 







zdecydowanie. Tymbark jak zawsze miał rację. to było to miejsce, ten czas i ci Wyjątkowi Ludzie :) 

jeszcze raz dziękuję - bez Was ten szlak nadal byłby tylko sferą marzeń... :))