niedziela, 16 listopada 2025

moje małe greckie wakacje - Saloniki

odkąd pamiętam (no dobra, od czasów lekcji historii starożytnej) marzyłam, żeby wybrać się do Grecji. jednak lata mijały, a ta destynacja ciągle w sferze marzeń. może też dlatego, że po drodze odwiedziłam miejsca, o których pewnie nigdy bym nie pomyślała, a dużo straciła. i z perspektywy myślę, że ta moja droga do niej była dość kręta i długa (co najmniej proporcjonalnie długa jak limuzyna, którą dotarłam na lotnisko), ale! w końcu! I've made it! :D 

ten wyjazd miał tyle pozytywnych zbiegów okoliczności, że nie mógł się nie udać. plan na Saloniki zrodził się latem, w trakcie wizyty znajomej Turczynki, która jeszcze przez kilka miesięcy stacjonuje w słonecznej Grecji kończąc studia. wpadła nam do głowy myśl, że może wybrałabym się do niej z rewizytą, może jesienią. potem Znajomy zaproponował koncert Roxette (tak, tak zespół istnieje, z nową wokalistką) w Budapeszcie i tak zaczęłam analizować na ile się to da połączyć. a że ja w logistykę podróżniczą to umiem - lepszej układanki nie dało się wymyślić. 

z Warszawy w tym terminie, na tej trasie low costy już nie fruwają, więc patrzę za alternatywą. Kraków! no ideolo. za 3 loty - Kraków-Saloniki, Saloniki-Budapeszt, Budapeszt-Warszawa płacę 397 zł. standardowo - lecę z małym plecakiem, co by nie dopłacać za bagaż, bo moje spostrzeżenia są takie - że im więcej podróżuję, tym uznaję, że mniej rzeczy potrzebuję, a przede wszystkim - nie chce mi się taszczyć walizek i tracić czasu na nadawanie czy odbiór bagażu (czyste lenistwo połączone z wygodnictwem). 

pierwszy etap podróży to pociąg z Lublina do Krakowa (a w zasadzie Miechowa skąd odbiera mnie moja Rodzina). spędzamy razem wieczór i poranek, i pora zbierać się na lotnisko. zupełnym zbiegiem okoliczności, znajomy mojej Sis jedzie po klientów do krakowskich Balic, o czasie kiedy ja powinnam się tam znaleźć. zatem na terminal odlotów zajeżdżam wielkim Hummer Limo. mimo mojej dość ekstrawertycznej natury, przykuwanie uwagi sprawia, że raczej się peszę niż błyszczę, więc wyjście z limuzyny (do tego z jakąkolwiek gracją godną środka lokomocji) stanowi dla mnie niemałe wyzwanie. wzrok gapiów sprawia, że na mój różowy plecak i turkusową kurtkę mam ochotę przyodziać pelerynę niewidkę :D żegnam się z Rodziną i uciekam szukać, z której bramki odlatuje mój (no)private jet. przynajmniej na karcie pokładowej mam swoje private seat z określonym numerem, więc chociaż tyle luksusu i pewności, że powinnam polecieć :D 


lot do Salonik spokojny, lądowanie dość szorstkie. wybywam z samolotu i idę szukać autobusu do centrum. Grecja to nie Skandynawia i punktualność komunikacji miejskiej nie jest jej najmocniejszą stroną. początek podróży zapowiada się ciekawie. jak udało się cały tabun ludzi wcisnąć jak sardynki, do puszki na kółkach, to pojawił się problem z hamulcami i ruszeniem. kierowca jednak się nie poddaje i w końcu po mału toczymy się do przodu. modlę się tylko, żeby te hamulce jednak nie postanowiły się zbuntować po trasie, bo będę jedną z pierwszych, która staranuje przednią szybę i pofrunie w przestworza niczym Ikar... Znajoma czeka na mnie na jednym z przystanków w połowie drogi do centrum. 

decyzja zapada, że najpierw idziemy coś zjeść. posilone ruszamy przed siebie, w kierunku morza - Zatoki Termajskiej i promenady. jest już po zachodzie słońca, temperatura ok. 20 stopni. idziemy słuchając koncertu cykad i obserwując jak Grecy spędzają piątkowy wieczór. dochodzimy do słynnych parasolek, które obok Białej Wieży stanowią symbol miasta. Biała Wieża to XVI-wieczna budowla obronna wzniesiona przez Osmanów, która niegdyś pełniła funkcję więzienia i elementu fortyfikacji miejskich. kilka pamiątkowych fotek i idziemy dalej.

idąc na chwilę w temat samego miasta - Saloniki to drugie co do wielkości greckie miasto. Grecy nieformalnie nazywają je współstolicą, ponieważ jest ośrodkiem administracyjnym Macedonii-Tracji. to także miasto, w którym przecinają się szlaki handlowe i komunikacyjne, a jednocześnie duży ośrodek naukowo-akademicki. 


po mału wkraczamy w centrum i tętniący życiem Plac Arystotelesa. to najbardziej reprezentacyjne miejsce miasta, zaprojektowane po pożarze w 1917 r. przez francuskiego architekta Ernesta Hébrarda, a charakteryzuje się półkolistymi, neoklasycznymi fasadami. stąd zmierzamy na przystanek i do domu. 

sobotę zaczynamy od zaserwowanego przez Znajomą grecko-tureckiego śniadania. warzywa, grecka oliwa, mix świeżego pieczywa i serów. uczta dla podniebienia. 

około południa ruszamy na podbój miasta. zaczynamy od wycieczki do Heptapyrgionu, czyli cytadeli położonej na wzgórzu, nad górnym miastem, która stanowi najważniejszą część dawnych fortyfikacji bizantyjskich i osmańskich. choć nazwa oznacza Siedem Wież, kompleks w rzeczywistości posiada ich więcej, a jego obecny kształt jest wynikiem licznych przebudów od IV wieku aż po czasy osmańskie. przez znaczną część swojej historii Heptapyrgion pełnił funkcję więzienia — słynącego z ciężkich warunków — aż do lat 80. XX w. 




dzisiaj przejęty przez Urząd ds. Zabytków stanowi muzeum, do którego warto zajrzeć choćby po to, by podziwiać przepiękną panoramę na zatokę - a przy odrobinie szczęścia - Górę Olimp, która nieśmiało wyłania się zza chmur. dodatkowym atutem miejsca są koci przewodnicy, którzy wyłaniają się co rusz z różnych zakamarków twierdzy.



potem stopniowo schodzimy w dół, do centrum miasta, aż docieramy w okolicę Muzeum Atatürka. mieści się ono w domu, w którym w 1881 roku urodził się Mustafa Kemal Atatürk, założyciel współczesnej Turcji. budynek został odrestaurowany i urządzony tak, by oddawał wygląd z końca XIX i początku XX wieku, a w jego wnętrzu znajdują się pamiątki, fotografie i dokumenty związane z życiem Atatürka. to jedno z najważniejszych miejsc pamięci dla Turków odwiedzających Saloniki. vis a vis muzeum jest turecka kawiarenka prowadzona przez przyjaciół Znajomej, zatem wstępujemy na kawę po turecku i tradycyjne greckie (macedońskie) ciastka migdałowe - kavala

posilone wędrujemy jeszcze w poszukiwaniu kilku ważnych punktów na mapie Salonik, a bardzo oddających klimat miasta. mijamy Rotundę i kierujemy się w kierunku Łuku Galeriusza, który wzniesiono na początku IV wieku, a upamiętnia zwycięstwa cesarza Galeriusza nad Persami. monument tworzył kiedyś część reprezentacyjnej drogi łączącej jego pałac z Rotundą. to, co przykuwa uwagę to imponujące reliefy przedstawiające sceny bitewne i triumfalne, stanowiące jedno z najważniejszych dzieł sztuki rzymskiej w Grecji. sztukę doceniają też okoliczne gołębie, co można zaobserwować na zdjęciu :D 


jak mowa o Galeriuszu to nie sztuka nie wspomnieć o tej postaci. Galeriusz (ok. 250–311 n.e.) był cesarzem, rzymskim władcą, jednym z tetrarchów systemu rządów czterech cesarzy w późnym Cesarstwie Rzymskim. zasłynął przede wszystkim swoją polityką wojenną przeciwko Persom oraz prześladowaniami chrześcijan, a także z fundacji monumentalnych budowli w Salonikach, które miały podkreślać jego władzę i zwycięstwa. jedną z kolejnych pozostałości po jego czasach są ruiny Pałacu Galeriusza - obecnie można zobaczyć fragmenty fundamentów, mury oraz pozostałości reprezentacyjnych sal i dziedzińców, które świadczą o ogromie i okazałości kompleksu.

to, co jest bardzo charakterystyczne w architekturze miasta to pozostałości po kulturze bizantyjskiej (jak kiedyś jeszcze odwiedzę to miasto to na pewno zajrzę do Muzeum Bizntyjskiego, na które zabrakło mi czasu). jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów jest Agia Sophia. to bizantyjski kościół z VI wieku, wzorowany na słynnej Hagia Sophii w Konstantynopolu (Stambuł), który jest jednym z najważniejszych zabytków w mieście. budowla łączy elementy wczesnochrześcijańskie i bizantyjskie, a jej wnętrze zdobią zachowane mozaiki przedstawiające sceny religijne. przez wieki pełniła różne funkcje — od kościoła chrześcijańskiego, przez meczet w czasach osmańskich, po obiekt muzealny i miejsce kultu, stanowiąc kluczowy punkt historyczny i turystyczny Salonik. 

po drodze wstępujemy jeszcze do kilku innych świątyń, m.in. do kościoła Matki Bożej Dexia. to mały, zabytkowy kościół znany ze swoich ikon i tradycyjnej bizantyjskiej architektury, oprócz pięknego wnętrza moją uwagę przykuwają charakterystyczne długie, cienkie, woskowe świeczki, które wierni zapalają w intencji z którą przychodzą do świątyni. 

zastaje nas już późne popołudnie, a wieczór czeka nas długi, z kolejnymi atrakcjami, więc pora na małą sjestę w domu. 

na 20.30 mamy rezerwację w Kalamarii, w jednej z lokalnych tawern. za 35 euro/osoba dostajemy cały stolik pysznego jedzenia - m.in. kalmary, krewetki, rybę wędzoną, sałatkę, pieczywo, lokalne pasty do chleba, a na zapitkę tsipouro - lokalny destylat winogronowy (bez anyżu w przeciwieństwie do znanego w Grecji ouzo). uczta dla podniebienia to jedno, a w tle uczta dla duszy. muzyka na żywo lokalnej kapeli, która gra greckie melodie z mandoliną w tle, a z uwagi na tureckich gości - także tureckie utwory. więc mam 2w1 - bo raz obserwuję greckie pląsy, a raz tureckie i rozpływam się nad tą muzyką. wieczór umila nam także właściciel restauracji, Andreas, który większą część wieczoru spędza przy naszym stoliku z uwagi na lokalne znajomości mojej Koleżanki. dzień kończymy grubo po północy. 

niedzielny poranek upływa nam spokojnie i leniwie. plan jest taki, by podjechać do Kalamarii za dnia i pochillować na plaży. miejsce ciche, spokojne, zadziwia mnie niemal zerowa obecność fal na morzu. może dlatego, że to zatoka. to, co trzeba uczciwie przyznać to plaże w okolicy Salonik nie robią egzotycznego wrażenia. ale mnie zachwycają żaglówki na horyzoncie, małe muszle i zielone makroglony, o wdzięcznej nazwie dead man's finers - zielone palce morskie, przypominające kolorem i konsystencją żelki. 


upajam się morskim powietrzem i ruszamy w kierunku lokalnej kawiarenki. zamawiam capuccino i kilka rodzajów baklawy. baklawa, słodka, smaczna, aczkolwiek moja najulubieńsza to ta z Libanu, którą jeden z pracowych Znajomych co jakiś czas nam dostarcza. 

to, co jeszcze m nie w Grecji urzeka i przyciąga na każdym kroku to koty. są wszędzie, żyją swoim życiem, chodzą swoimi ścieżkami. niektóre bardziej ufne i skore do głaskania, inne trzymające dystans.


mój grecki czas dobiega końca i zmierzam na lotnisko. tam małe zakupy w strefie bezcłowej, przepakowanie niewielkiego dobytku i fruuuu w kierunku Węgier.

myślę sobie, że ten wyjazd był pierwszym, milowym krokiem w kierunku głębszej eksploracji Grecji. i mam nadzieję, że wrócę tu prędzej niż później... :) 

czwartek, 2 października 2025

w poszukiwaniu Hygge - cz. 3 - Malmo


tak sobie myślę, że tytuł wpisu trochę nieadekwatny, bo do Szwecji bardziej pasuje poszukiwanie lagom. ale czego by nie szukać - moich tematów przewodnich tej mikrowyprawy było kilka :D 

w piątkowy poranek zbieram się nieco wcześniej i ruszam w kierunku dworca. lubię oglądać dworce kolejowe, więc wbijam na kopenhaski. zaczepia mnie jakiś mężczyzna pytaniem, czy jestem z Polski. nie wiem, czy polskość mam wypisaną na twarzy czy w moim syrenim makijażu, ale odpowiadam, że tak. zatem kolejne pytanie brzmi - co tu robię? nie wiem, co w tym dziwnego, więc odpowiadam grzecznie, że spaceruję. - ale dokąd?! - przed siebie! :D odwracam się na pięcie i kontynuuję mój spacer. 

z Kopenhagi do Malmo da się dojechać na kilka sposobów - kolej, autobus, taxi ;) ja stawiam na niezawodny Flixbus i na dzień przed wyjazdem do skrzynki mailowej wpadają bilety. czy dopłacam całe zawrotne 7,99 PLN za konkretne miejsce w autobusie? być może... :D w trasie do Malmo postanawiam siedzieć jak za dziecięcych lat - na pierwszym siedzeniu, a to dlatego, że Most nad Sundem i przeprawa nad cieśniną jest dla mnie tak fascynująca, że chcę mieć najlepszy punkt obserwacyjny.


pośród wielu dziwactw, które w sobie mam i różnych zainteresowań - mimo kompletnie atechnicznego umysłu - fascynuje mnie inżynieria ekstremalna, zadziwiają zdolności człowieka w zakresie różnych konstrukcji, mostów, tuneli, platform wiertniczych, statków i samolotów. jak to się dzieje, że to działa, da się wybudować i jeszcze służy przez lata, a te konstrukcje często funkcjonują na granicy praw fizyki. 

co do Mostu nad Sundem - Øresundsbron - to połączenie między Kopenhagą (Dania), a Malmo (Szwecja) otwarte w 2000 r. całość przeprawy składa się z kilku części: mostu, sztucznej wyspy i tunelu, które łącznie liczą ok. 16 km, z czego 7,845 km przypada na podwieszany most (najwyższy pylon ma 204m!), 4 km to przejazd przez sztuczną wyspę Peberholm (powstała z materiałów wydrążonych na potrzeby tunelu), a 4,05 km stanowi tunel zanurzeniowy - Drogen. jest to przeprawa dwupoziomowa - 4 pasy drogowe, a pod spodem dwutorowa linia kolejowa. o ile przejazd przez wyspę, czy tunel nie robi jakiegoś większego wrażenia (no chyba, że się analizuje, ile masy wody ma się ponad głową i co może się stać jak się ten tunel np. rozszczelni :D), o tyle przejazd mostem - mając Bałtyk po obu stronach - daje poczucie, że człowiek to jednak mała istota jest na tle takiego bezkresu błękitu. 

budowa mostu Øresund była ogromnym wyzwaniem inżynieryjnym, ponieważ cieśnina łączy Morze Bałtyckie z Morzem Północnym i charakteryzuje się trudnymi warunkami naturalnymi. występują tam silne i zmienne prądy, które mogłyby podmywać fundamenty. dlatego filary mostu osadzono na wzmocnionym dnie morskim, wyłożonym warstwami kamieni i betonu. równie silne bywają tam wiatry dlatego całość konstrukcji była testowana w tunelach aerodynamicznych, tak by mogły wytrzymać huraganowe podmuchy. zimą filary muszą także opierać się naporowi kry lodowej – ich stożkowy kształt rozbija i odprowadza napływający lód.

dużym wyzwaniem przy projektowaniu przeprawy był ruch statków i samolotów, bo Cieśnina Sund to jedna z najruchliwszych dróg morskich Europy, dlatego most uzyskał prześwit 57 metrów, a z kolei ze względu na sąsiedztwo kopenhaskiego lotniska Kastrup część połączenia musiała poprowadzić pod wodą – stąd budowa tunelu.

no dobra, chyba tyle ciekawostek technicznych :D teraz wracamy do turystyki. podróż do Malmo zajmuje ok. godziny. wysiadam w centrum, przy stacji kolejowej i idę przed siebie. 

mnie morze przyciąga swym szumem jak syreny marynarzy, więc zmierzam w jego kierunku. miejscami spomiędzy bloków obserwuję Turning Torso - najwyższy budynek w Skandynawii. obiekt ma charakter mieszkalno - biurowy. w swoim projekcie nawiązuje do skręconego ludzkiego tułowia.


ale, ale! nie samą architekturą człowiek żyje! ja tu przyjechałam spędzić fikę. Szwedzi spędzają ten czas w gronie bliskich i przyjaciół - mnie pozostaje najlepsze z możliwych - towarzystwo własne :D wbijam do kawiarenki, zamawiam duże latte, cynamonkę i bliżej niezidentyfikowane z nazwy ciastko, zasiadam przy stoliku z widokiem na ludzi i oddaję się celebracji fiki. tak jak duńskie hygge a szwedzkie lagom odnoszą się do poszukiwania szczęścia, przyjemności, przytulności i życia w sam raz, tak fika to czas na wspólną kawę, dobrą cynamonkę i celebrowanie go z kimś bliskim. kolejny funfact o Szwecji - to kraj w czołówce jeśli chodzi o spożycie kawy per capita. i ja się wcale nie dziwię, bo jakość kaw, które mają w ofercie od lat idealnie trafia w moje kubki smakowe i nieustannie szukam możliwości i okazji, by mieć zapas swojej ulubionej Zoega. 

cynamonka była pyszna, Szwedzi potrafią w cynamonki, kawa ideolo - ruszam przed siebie. idę na drugi koniec dzielnicy Vastra Hamnen na punkt widokowy - oczywiście zamierzam podziwiać Most nad Sundem. widziałam go już z góry z samolotu, widziałam od strony Kopenhagi, z poziomu przejazdu, to teraz profil od Szwecji :D siadam na ławce przy nadmorskiej promenadzie i z dobrą godzinę na zmianę gapię się przed siebie i czytam książkę. cudne morskie, słone powietrze, przyjemna pogoda - warunki idealne na kątem plucie. 


po pewnym czasie ruszam w dalszy spacer, dla odmiany w kierunku centrum. mam plan, żeby wybrać się do Muzeum Malmo, zlokalizowane na zamku na wyspie Slottsholmen. jest to największe muzeum w południowej Szwecji. nie jestem jakąś wielką fanką muzeów, bo mnogość detali i szczegółów mnie przytłacza, ale intuicja (a mam ją mocno wyczuloną) mówi mi, że się nie zawiodę i że warto. no więc... idę za tym głosem. wstęp do muzeum kosztuje 60 SEK i bilet obejmuje wystawy historyczne na zamku, ale także akwaria oraz wiele innych wystaw z zakresu przyrody, nauki, kultury. w muzeum spędzam kilka godzin. na priorytet biorę akwaria - lubię morski świat, żyjątka, dziwne stwory, więc zachwycam się różnymi gatunkami. potem odnajduję wejście do wystaw zamkowych i ruszam w innym niż większość kierunku. 


i zaraz się orientuję, dlaczego ten zamek mnie tak przyciągał. dlaczego przed nim stał biały bus ze znakiem Czerwonego Krzyża. i jak bardzo to miejsce jest bliskie mojemu zawodowemu sercu. trafiam na piękną wystawę Välkommen till Sverige - Witamy w Szwecji ukazującą historię Muzeum Malmo z 1945 r., które odegrało kluczową rolę w przyjęciu uchodźców z nazistowskich obozów koncentracyjnych. miejsce to zostało przekształcone w tymczasowe schronienie, gdzie przybywający uchodźcy otrzymywali pomoc medyczną, żywność i odzież. wiele osób było w bardzo złym stanie zdrowia po latach przetrzymywania w obozach. do Szwecji przewożono ich w ramach akcji ratunkowej Białe Autobusy, które były pomalowane na biało z czerwonymi krzyżami, aby były rozpoznawalne jako pojazdy humanitarne, a akcję nadzorował Szwedzki Czerwony Krzyż. w ramach tej operacji do Malmo trafiło około 15 000 osób różnych narodowości, w tym Polaków i Żydów. 



zachwycona akwariami i wzruszona czerwonokrzyską wystawą - wybywam z muzeum i idę w kierunku Gamla Staden - starówki. można tu podziwiać zabytkowe kamienice z XVI-XVIII wieku, pokręcić się po klimatycznych uliczkach, czy skorzystać z oferty kulinarnej wielu stylowych restauracji. mnie wystarczy chwila w tłumie i stwierdzam, że jednak pójdę sobie w kierunku dworca i poszukam ustronnego miejsca, gdzie dam odpocząć moim kopytkom, bo po mału czuję jak wchodzą mi do... na liczniku mam już 20 000 kroków, to w sumie już trochę. 


ze starówki na dworzec kolejowy jest kilka(naście) kroków, więc lokuję się w pięknej, stylowej, turkusowej poczekalni. wcześniej zamawiam kawałek focacci na ciepło, więc mam coś na przegryzkę, a w lokalnym sklepiku kupuję butelkę wody (wspierając Szwedzki Czerwony Krzyż, bo dochód z tej konkretnej jest przekazywany na tą organizację - a mam do niej sentyment - wspominając ciekawą pogawędkę z panią prezes w samolocie do Kenii 2 lata temu). 


ze Szwecji wyjeżdżam ponownie Flixbusem, pod wieczór. tym razem linią... polską (do Malmo był szwedzki kurs do Oslo), teraz wypatruję autobusu do Warszawy Zachodniej. sprawdzam z ciekawości, o której będzie w Warszawie - o 13 w sobotę. z perspektywy powrotu, w sobotę o 13.30 dojechałam już do Lublina, po drodze wysypiając się wygodnie w hostelowym łóżku, łapiąc samolot za 1/4 ceny biletu autobusowego i łapiąc kolejny Flixbus z Okęcia do Lublina. 

wracam do Kopenhagi, idę 20 minut spacerkiem do hostelu, pakuję mój mały różowy plecak tak, by rano nie zakłócać wspóllokatorkom snu i po mału żegnam się ze Skandynawią. przed 6 idę na stację metra skąd mam linię na lotnisko i powracam do kraju. 


myślę sobie, że Skandynawia to naprawdę idealny kierunek na wakacje. cenię łatwość w dogadaniu się, punktualność, bezpieczeństwo, jasność informacji, życzliwość i uśmiech ludzi. może Skandynawowie są zdystansowani (chociaż co do tego, to mam inne doświadczenia), ale są mega pozytywni i konkretni. doceniam architekturę. może wyzwaniem są koszty, ale na własnym przykładzie wiem, że da się nie zbankrutować bez poczucia, że się na wszystkim oszczędza. ja kocham się włóczyć, obserwować, odkrywać. nie mam listy punktów do odhaczenia, mam jakiś plan, coś co mnie w danym miejscu interesuje, ale moja elastyczność i adaptacyjność sprawiają, że the best plan is no plan. a to sprawia, że za każdym rogiem czeka jakaś przygoda :)