czwartek, 2 października 2025

w poszukiwaniu Hygge - cz. 3 - Malmo


tak sobie myślę, że tytuł wpisu trochę nieadekwatny, bo do Szwecji bardziej pasuje poszukiwanie lagom. ale czego by nie szukać - moich tematów przewodnich tej mikrowyprawy było kilka :D 

w piątkowy poranek zbieram się nieco wcześniej i ruszam w kierunku dworca. lubię oglądać dworce kolejowe, więc wbijam na kopenhaski. zaczepia mnie jakiś mężczyzna pytaniem, czy jestem z Polski. nie wiem, czy polskość mam wypisaną na twarzy czy w moim syrenim makijażu, ale odpowiadam, że tak. zatem kolejne pytanie brzmi - co tu robię? nie wiem, co w tym dziwnego, więc odpowiadam grzecznie, że spaceruję. - ale dokąd?! - przed siebie! :D odwracam się na pięcie i kontynuuję mój spacer. 

z Kopenhagi do Malmo da się dojechać na kilka sposobów - kolej, autobus, taxi ;) ja stawiam na niezawodny Flixbus i na dzień przed wyjazdem do skrzynki mailowej wpadają bilety. czy dopłacam całe zawrotne 7,99 PLN za konkretne miejsce w autobusie? być może... :D w trasie do Malmo postanawiam siedzieć jak za dziecięcych lat - na pierwszym siedzeniu, a to dlatego, że Most nad Sundem i przeprawa nad cieśniną jest dla mnie tak fascynująca, że chcę mieć najlepszy punkt obserwacyjny.


pośród wielu dziwactw, które w sobie mam i różnych zainteresowań - mimo kompletnie atechnicznego umysłu - fascynuje mnie inżynieria ekstremalna, zadziwiają zdolności człowieka w zakresie różnych konstrukcji, mostów, tuneli, platform wiertniczych, statków i samolotów. jak to się dzieje, że to działa, da się wybudować i jeszcze służy przez lata, a te konstrukcje często funkcjonują na granicy praw fizyki. 

co do Mostu nad Sundem - Øresundsbron - to połączenie między Kopenhagą (Dania), a Malmo (Szwecja) otwarte w 2000 r. całość przeprawy składa się z kilku części: mostu, sztucznej wyspy i tunelu, które łącznie liczą ok. 16 km, z czego 7,845 km przypada na podwieszany most (najwyższy pylon ma 204m!), 4 km to przejazd przez sztuczną wyspę Peberholm (powstała z materiałów wydrążonych na potrzeby tunelu), a 4,05 km stanowi tunel zanurzeniowy - Drogen. jest to przeprawa dwupoziomowa - 4 pasy drogowe, a pod spodem dwutorowa linia kolejowa. o ile przejazd przez wyspę, czy tunel nie robi jakiegoś większego wrażenia (no chyba, że się analizuje, ile masy wody ma się ponad głową i co może się stać jak się ten tunel np. rozszczelni :D), o tyle przejazd mostem - mając Bałtyk po obu stronach - daje poczucie, że człowiek to jednak mała istota jest na tle takiego bezkresu błękitu. 

budowa mostu Øresund była ogromnym wyzwaniem inżynieryjnym, ponieważ cieśnina łączy Morze Bałtyckie z Morzem Północnym i charakteryzuje się trudnymi warunkami naturalnymi. występują tam silne i zmienne prądy, które mogłyby podmywać fundamenty. dlatego filary mostu osadzono na wzmocnionym dnie morskim, wyłożonym warstwami kamieni i betonu. równie silne bywają tam wiatry dlatego całość konstrukcji była testowana w tunelach aerodynamicznych, tak by mogły wytrzymać huraganowe podmuchy. zimą filary muszą także opierać się naporowi kry lodowej – ich stożkowy kształt rozbija i odprowadza napływający lód.

dużym wyzwaniem przy projektowaniu przeprawy był ruch statków i samolotów, bo Cieśnina Sund to jedna z najruchliwszych dróg morskich Europy, dlatego most uzyskał prześwit 57 metrów, a z kolei ze względu na sąsiedztwo kopenhaskiego lotniska Kastrup część połączenia musiała poprowadzić pod wodą – stąd budowa tunelu.

no dobra, chyba tyle ciekawostek technicznych :D teraz wracamy do turystyki. podróż do Malmo zajmuje ok. godziny. wysiadam w centrum, przy stacji kolejowej i idę przed siebie. 

mnie morze przyciąga swym szumem jak syreny marynarzy, więc zmierzam w jego kierunku. miejscami spomiędzy bloków obserwuję Turning Torso - najwyższy budynek w Skandynawii. obiekt ma charakter mieszkalno - biurowy. w swoim projekcie nawiązuje do skręconego ludzkiego tułowia.


ale, ale! nie samą architekturą człowiek żyje! ja tu przyjechałam spędzić fikę. Szwedzi spędzają ten czas w gronie bliskich i przyjaciół - mnie pozostaje najlepsze z możliwych - towarzystwo własne :D wbijam do kawiarenki, zamawiam duże latte, cynamonkę i bliżej niezidentyfikowane z nazwy ciastko, zasiadam przy stoliku z widokiem na ludzi i oddaję się celebracji fiki. tak jak duńskie hygge a szwedzkie lagom odnoszą się do poszukiwania szczęścia, przyjemności, przytulności i życia w sam raz, tak fika to czas na wspólną kawę, dobrą cynamonkę i celebrowanie go z kimś bliskim. kolejny funfact o Szwecji - to kraj w czołówce jeśli chodzi o spożycie kawy per capita. i ja się wcale nie dziwię, bo jakość kaw, które mają w ofercie od lat idealnie trafia w moje kubki smakowe i nieustannie szukam możliwości i okazji, by mieć zapas swojej ulubionej Zoega. 

cynamonka była pyszna, Szwedzi potrafią w cynamonki, kawa ideolo - ruszam przed siebie. idę na drugi koniec dzielnicy Vastra Hamnen na punkt widokowy - oczywiście zamierzam podziwiać Most nad Sundem. widziałam go już z góry z samolotu, widziałam od strony Kopenhagi, z poziomu przejazdu, to teraz profil od Szwecji :D siadam na ławce przy nadmorskiej promenadzie i z dobrą godzinę na zmianę gapię się przed siebie i czytam książkę. cudne morskie, słone powietrze, przyjemna pogoda - warunki idealne na kątem plucie. 


po pewnym czasie ruszam w dalszy spacer, dla odmiany w kierunku centrum. mam plan, żeby wybrać się do Muzeum Malmo, zlokalizowane na zamku na wyspie Slottsholmen. jest to największe muzeum w południowej Szwecji. nie jestem jakąś wielką fanką muzeów, bo mnogość detali i szczegółów mnie przytłacza, ale intuicja (a mam ją mocno wyczuloną) mówi mi, że się nie zawiodę i że warto. no więc... idę za tym głosem. wstęp do muzeum kosztuje 60 SEK i bilet obejmuje wystawy historyczne na zamku, ale także akwaria oraz wiele innych wystaw z zakresu przyrody, nauki, kultury. w muzeum spędzam kilka godzin. na priorytet biorę akwaria - lubię morski świat, żyjątka, dziwne stwory, więc zachwycam się różnymi gatunkami. potem odnajduję wejście do wystaw zamkowych i ruszam w innym niż większość kierunku. 


i zaraz się orientuję, dlaczego ten zamek mnie tak przyciągał. dlaczego przed nim stał biały bus ze znakiem Czerwonego Krzyża. i jak bardzo to miejsce jest bliskie mojemu zawodowemu sercu. trafiam na piękną wystawę Välkommen till Sverige - Witamy w Szwecji ukazującą historię Muzeum Malmo z 1945 r., które odegrało kluczową rolę w przyjęciu uchodźców z nazistowskich obozów koncentracyjnych. miejsce to zostało przekształcone w tymczasowe schronienie, gdzie przybywający uchodźcy otrzymywali pomoc medyczną, żywność i odzież. wiele osób było w bardzo złym stanie zdrowia po latach przetrzymywania w obozach. do Szwecji przewożono ich w ramach akcji ratunkowej Białe Autobusy, które były pomalowane na biało z czerwonymi krzyżami, aby były rozpoznawalne jako pojazdy humanitarne, a akcję nadzorował Szwedzki Czerwony Krzyż. w ramach tej operacji do Malmo trafiło około 15 000 osób różnych narodowości, w tym Polaków i Żydów. 



zachwycona akwariami i wzruszona czerwonokrzyską wystawą - wybywam z muzeum i idę w kierunku Gamla Staden - starówki. można tu podziwiać zabytkowe kamienice z XVI-XVIII wieku, pokręcić się po klimatycznych uliczkach, czy skorzystać z oferty kulinarnej wielu stylowych restauracji. mnie wystarczy chwila w tłumie i stwierdzam, że jednak pójdę sobie w kierunku dworca i poszukam ustronnego miejsca, gdzie dam odpocząć moim kopytkom, bo po mału czuję jak wchodzą mi do... na liczniku mam już 20 000 kroków, to w sumie już trochę. 


ze starówki na dworzec kolejowy jest kilka(naście) kroków, więc lokuję się w pięknej, stylowej, turkusowej poczekalni. wcześniej zamawiam kawałek focacci na ciepło, więc mam coś na przegryzkę, a w lokalnym sklepiku kupuję butelkę wody (wspierając Szwedzki Czerwony Krzyż, bo dochód z tej konkretnej jest przekazywany na tą organizację - a mam do niej sentyment - wspominając ciekawą pogawędkę z panią prezes w samolocie do Kenii 2 lata temu). 


ze Szwecji wyjeżdżam ponownie Flixbusem, pod wieczór. tym razem linią... polską (do Malmo był szwedzki kurs do Oslo), teraz wypatruję autobusu do Warszawy Zachodniej. sprawdzam z ciekawości, o której będzie w Warszawie - o 13 w sobotę. z perspektywy powrotu, w sobotę o 13.30 dojechałam już do Lublina, po drodze wysypiając się wygodnie w hostelowym łóżku, łapiąc samolot za 1/4 ceny biletu autobusowego i łapiąc kolejny Flixbus z Okęcia do Lublina. 

wracam do Kopenhagi, idę 20 minut spacerkiem do hostelu, pakuję mój mały różowy plecak tak, by rano nie zakłócać wspóllokatorkom snu i po mału żegnam się ze Skandynawią. przed 6 idę na stację metra skąd mam linię na lotnisko i powracam do kraju. 


myślę sobie, że Skandynawia to naprawdę idealny kierunek na wakacje. cenię łatwość w dogadaniu się, punktualność, bezpieczeństwo, jasność informacji, życzliwość i uśmiech ludzi. może Skandynawowie są zdystansowani (chociaż co do tego, to mam inne doświadczenia), ale są mega pozytywni i konkretni. doceniam architekturę. może wyzwaniem są koszty, ale na własnym przykładzie wiem, że da się nie zbankrutować bez poczucia, że się na wszystkim oszczędza. ja kocham się włóczyć, obserwować, odkrywać. nie mam listy punktów do odhaczenia, mam jakiś plan, coś co mnie w danym miejscu interesuje, ale moja elastyczność i adaptacyjność sprawiają, że the best plan is no plan. a to sprawia, że za każdym rogiem czeka jakaś przygoda :) 


piątek, 26 września 2025

w poszukiwaniu Hygge - cz. 2 - Kopenhaga

Kopenhaga - kolejna stolica na mojej liście. lubię odwiedzać stolice, bo troszkę pokazują jaki kierunek obiera państwo. nie na darmo się mówi, że to wizytówka kraju. po mojej sielskiej bornholmskiej przygodzie - po 20 minutach lotu, 20 minutach spaceru przez lotnisko i 20 minutach jazdy metrem do centrum - wpadam w świat kamieniczek i rowerów. 

swoją kopenhaską przygodę zaczynam na stacji metra Kongens Nytorv. stąd mam bliziutko do Nyhavn - słynnego portu i ulicy, gdzie królują kolorowe kamieniczki (pochodzą z XVII w.), najlepsze bary i restauracje. niegdyś był to port handlowy - teraz - centrum rozrywkowe. zachodzące słońce i piękne światło dodają uroku, a zacumowane stylowe statki - robią portowy klimat. niemniej jednak dość szybko się stąd ulatniam - za duży tłum :D idę przed siebie mijając budynek teatru, podziwiając Papierową Wyspę (sztuczna wyspa na której dawniej magazynowany był papier gazetowy, obecnie w trakcie rewitalizacji - stanowi centrum kulturalne miasta), budynek opery (za jej projekt odpowiada słynny duński architekt Henning Larsen)  i idę wzdłuż głównego kanału w kierunku słynnej Małej Syrenki. 




Mała Syrenka to symbol Kopenhagi, a przedstawia postać z baśni Hansa Christiana Andersena. ciekawostką jest, że wandale dwukrotnie dokonali dekapitacji i miasto musiało dwukrotnie zamawiać głowę do pomnika. spędzam chwilę z Syrenką i obieram azymut na hostel, do którego docieram grubo po 21. po drodze postanawiam kontynuować swoje badania naukowe w lokalnym McDonald's sprawdzając jak tutaj smakują cheesburgery (zaskakująco niezmiennie). 


podróżowanie po Danii jest proste i bezpieczne (przynajmniej dopóki masz działający telefon i dostęp do Internetu). wszystko jest zautomatyzowane, cyfrowe. aby mieć korony na koncie i pamięć w telefonie na różne usługi - nie trzeba wchodzić w interakcje z ludźmi - jak np. w hostelu. mój wybór pada na Steel House w centrum miasta. klucz do pokoju mam w appce, więc w zasadzie udaję się na 4 piętro w kierunku pokoju i wbijam na swoje miejsce. jedyne co na mnie wymusza konieczność interakcji z obsługą hostelu jest zakup padlocka (kłódki), żeby móc zamknąć szafkę. szybki prysznic i lokuję się w swojej ‘kajucie’. 


czwartek zaczynam od poszukiwań Smorrebrod. typowe dla Danii kanapki na chlebie razowym, z masłem i różnymi dodatkami. odpowiednim miejscem do poszukiwań jest Torvehallerne, czyli hala targowa. trafiam do sklepiku, w którym wybór przyprawia o zawrót głowy, zamawiam dwie sztuki na wynos (tradycyjną ze śledziem, burakami i musztardą oraz drugą z jajem i krewetkami), płacę miliony monet (150 DKK), biorę dodatkowo sztućce, tekturowy talerz i idę szukać odpowiedniej miejscówki na tak ekskluzywne śniadanie. a miejscówka jest nie daleko - w parku przy pałacu Rosenborg. Rosenborg to dawna podmiejska rezydencja królów duńskich, obecnie stanowi muzeum. siadam sobie na trawniku pod drzewkiem z widokiem na pałac i pałaszuję śniadanie, w tle słuchając charakterystycznych werbelków i fletu akompaniujących Duńskiej Królewskiej Straży. spędzam jeszcze jakiś czas w parku, w ogrodzie różanym wystawiając nos do słońca, podziwiając schludność i uporządkowanie miejsca. 




kolejne kroki kieruję w okolice Christiansborg Slot - neobarokowa budowla, w której mieści się rząd duński. co ciekawe, jest to jedyny przypadek na świecie, gdzie w jednym budynku mieści się władza ustawodawcza (parlament), wykonawcza (kancelaria premiera) i sądownicza (Sąd Najwyższy). dodatkowo w budynku znajdują się także pomieszczenia królewskie. dla mnie zobaczenie tego miejsca to punkt obowiązkowy na mapie miasta, a ma charakter sentymentalny, bo jednym z pierwszych skandynawskich seriali jakie obejrzałam był duński Rząd. to on rozbudził we mnie miłość do skandynawskich produkcji, które pochłaniam jedna za drugą. swoją drogą, serial ten w doskonały sposób pokazuje jak się robi politykę, tylko w drodze negocjacji i kulturalnych rozmów. 



zasiadam pod Christiansborgiem i dumam nad swoim losem. obserwuję turystów korzystających z wycieczek łódkami i myślę… a może by tak… godzinę później jestem na pokładzie jednej z łodzi i najbliższą godzinę spędzam na eksploracji kopenhaskich kanałów słuchając opowieści pani przewodnik. na pierwszy rzut docieramy do głównego kanału, przepływając obok znanych mi już budynków teatru, opery, Nyhavn, czy okolicy Papierowej Wyspy. z ciekawostek zasłyszanych od pani przewodnik, charakterystyczne bloki-piramidki na Papierowej Wyspie stanowią najbardziej fancy miejsce do życia w Kopenhadze, a ceny za takie mieszkanie oscylują w granicach 4-5 milionów euro.



krążymy po kanałach, mnie zachwycają mieszkalne osiedla zaadaptowane po dawnych magazynach portowych. fajnie tak zamiast auta - mieć zaparkowaną łódkę pod blokiem :D doceniam to, że się zdecydowałam na ten mini rejs, bo zwiedzanie Kopenhagi z perspektywy wody pozwala na nią spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. doceniam też umiejętności kapitana, który sprawnie manewruje łódką przepływając pod wąskimi i niskimi mostami, i skręcając w ciasnych kanałach pod kątem 90 stopni łodzią, która ma długość dobrych 20 m. 




w trakcie rejsu mijamy kolejny charakterystyczny dla Kopenhagi punkt - Okrągły Most. składa się z 5 okręgów z układem lin niczym żagle. często porównywany jest do kilku zacumowanych obok siebie żaglówek. jedna z części jest ruchoma, co umożliwia łodziom przepływanie. sama konstrukcja stanowi przeprawę dla pieszych i rowerzystów. mijamy też różne łodzie, łódki i statki - ot np. taki, który jednocześnie jest latarnią morską.




a jak o rowerzystach mowa. fascynuje mnie rowerowy świat Kopenhagi. ⅔ mieszkańców porusza się do pracy/szkoły rowerem. rowery są nieodłącznym elementem krajobrazu miasta. rowerowe parkingi są wszędzie. przy stacjach metra, budynkach użyteczności publicznej, stacji kolejowej. jednopoziomowe, dwupoziomowe. co ciekawe - nikt rowerów w żaden sposób nie zabezpiecza. ścieżki rowerowe są równolegle do pasów dla samochodów. z perspektywy pieszej mam wrażenie, że bardziej trzeba zwracać uwagę na cyklistów niż na auta 😀



przemierzam dalej Kopenhagę. zmierzam w kierunku starego miasta i… sklepu Lego. klocki Lego, które wywodzą się z Danii, kojarzą mi się z dzieciństwem. obecnie - mnogość serii i konstrukcji możliwych do ułożenia z tych charakterystycznych elementów przyprawia o zawrót głowy.



dalej idę do Rundetorn, czyli Okrągłej Wieży. zlokalizowana przy kościele św. Trójcy, jest kolejnym symbolem miasta. na wieży od XVII wieku znajduje się działające obserwatorium astronomiczne. sama budowla ma 38,4m wysokości a na szczyt prowadzi rampa zamiast schodów. aby dostać się na taras widokowy pozostaje pokonać jeszcze kilkanaście drewnianych schodów i okrągłe bezpośrednio wychodzące na zewnątrz iiiii można podziwiać panoramę miasta. mnie przykuwa poraz kolejny Most nad Sundem, ale także jednostajność krajobrazu. Kopenhaga nie jest wielobarwna - jest loftowa, industrialna, momentami mam wrażenie, że monotonna i ponura. ale ta dbałość o zachowanie jednolitej architektury sprawia, że to miasto nie męczy, a przy tym jest piękne i estetyczne. na tarasie spędzam chwil kilka zajadając ciastka zbożowe. 





z wieży idę w kierunku parku i lokuję się na ławce z widokiem na parkowy staw. zaczytuję się w lekturze, co jakiś czas wyrwana ze świata Chłopek przez skrzypiące dźwięki wydawane przez łyski, a czasem przez śmiech mew. 


w parku spędzam czas do wieczora i zbieram się w kierunku hostelu. do późnego wieczora jestem sama w pokoju, więc korzystam z nielimitowanego czasu na prysznic. ekipę w pokoju mam spoko, Azjatki, Turczynka i Brytyjka. nie wchodzimy sobie w drogę, ale też jest czas pogadać i wymienić się spostrzeżeniami na temat fajnych opcji na zwiedzanie miasta, czy zarekomendować Lublin jako ciekawą alternatywę dla Krakowa czy Warszawy w przypadku podróży do Polski. 


wieczór upływa mi na lekturze i planowaniu kolejnego dnia. a szykuje się wyjazdowo. i to nie byle jaki wyjazd, bo… zagranicę (ileż można siedzieć w jednym kraju…) :D ale o tym opowiem w kolejnym odcinku. stay tuned! 🙂


środa, 24 września 2025

w poszukiwaniu Hygge - cz. 1 - Bornholm


dla każdego egzotyka oznacza coś zupełnie innego. dla jednych palmy, niebieskie niebo i pełne słonko, a dla mnie.. spokój. wszędobylski, niczym niezakłócony spokój. do tego sielskie krajobrazy, odrobina wiatru i uroczej architektury. brzmi.. jak Bornholm.

i mimo, że wyspa położona jest na Bałtyku, ok. 100 km od polskiego wybrzeża - droga na nią wcale nie jest taka oczywista. 


swoją podróż zaczynam od nocy spędzonej na warszawskim Okęciu. trochę drzemię, trochę czytam książkę, a o 3 w nocy postanawiam poprzeszkadzać pracownikom kontroli bezpieczeństwa i przebijam się do hali odlotów. mój lot do Kopenhagi startuje o 5.35 (okazuje się, że to pierwszy samolot z porannych lotów z lotniska). o czasie wbijam do samolotu, zajmuję miejsce, zapinam pas i udaje się na kolejną drzemkę. wychodzi zmęczenie z kilku dni czerwonokrzyskich manewrów na Helu. niecała godzina i zaczynam podziwiać z zachwytem most nad Sundem, by przycupnąć w duńskim Kastrup. 



na kopenhaskim lotnisku melduję się o 7, więc mam ponad 5 godzin na przesiadkę na Bornholm. postanawiam znaleźć sobie jakiś kącik do drzemania, więc dreptam 20 minut z bramek F do bramek A i tam lokuję się oczekując na swój lot. 


w międzyczasie zaczynam polowanie na najlepszą cynamonkę na świecie i porządną kawę. 

po 12 zaczyna się boarding na lot na Bornholm. za oknem czeka malutki turbośmigłowy ATR linii DAT (Danish Air Transport). pasażerów malutko, połowa miejsc wolna, lot trwa zawrotne 20 minut. czas od lądowania do wyjścia z terminala zajmuje całe 5 minut. i co dalej?! 



patrzę na rozkład jazdy komunikacji miejskiej i wedle rozumowania najbliższy autobus do Nexo będzie za 2 godziny. trochę bez sensu tracić czas, ale na moje (nieustające) szczęście podjeżdża autobus, więc pytam kierowcę, czy moje rozumowanie rozkładu jest słuszne. potwierdził, więc pytam czy jeśli pojadę z nim do Ronne to jest większa szansa, że są inne połączenia do Nexo. potwierdził, doradził jak kupić bilet - jadę :D w Ronne, na przystanku w porcie dostrzegam autobus nr 5 z napisem Nexo. przesiadam się i chwilę później jestem w drodze do dzisiejszej mety - Hostelu Nexo. 


zachwycam się przejazdem z jednego końca wyspy na drugi. wszystko punktualnie, przez środek wyspy, podzwiając lokalne farmy i pięknie zadbane pola uprawne. przystanek autobusowy mam centralnie pod hostelem, więc nie muszę drałować z centrum. wbijam do wejścia, szukam swojego nazwiska na liście gości (i gdzie tu RODO? :P), pokój 206 - kluczyk w drzwiach, wbijam. na najbliższe dwie noce mam swoje własne królestwo. miło mieć czystą pościel i normalne łóżko. w pokoju czysto i niezbędne minimum. wieszak, szafka, lampka nocna. ideolo! zostawiam rzeczy i ruszam przed siebie. 



na pierwszy rzut centrum Nexo. Nexo jest drugim co do wielkości miaseczkiem na Bornholmie. w Polsce może być znane osobom, które w dawnych, przedcovidowych czasach miały szczęście płynąć z Kołobrzegu na wyspę, bo statki przybijały do lokalnego portu. 

Bornholm ma kilka portów - największy, obsługujący ruch pasażerski i towarowy - w Ronne, a w Nexo nieco mniejszy obsługujący turystykę i rybaków. mniejsze - lokalne porciki i mariny są głównie na użytek mieszkańców i  rybaków. główne gałęzie gospodarki na wyspie to rybołówstwo (m.in. śledzie i dorsze), rolnictwo, turystyka i wydobycie surowców (np. granit). 




krążę po centrum, wbijam do Lidla po jakieś jedzenie i szukam ładnej miejscówki na posiłek z widokiem. na obrzeżach miasteczka trafiam na wioskę szwedzką. osiedle skandynawskich, wielobrawnych domków, które zostały zbudowane przez Szwedów, po II wojnie światowej jako wsparcie dla Bornholmczków. pod koniec wojny Nexo zostało zniszczone przez wojska radzieckie, a Szwedzi jako najbliżsi sąsiedzi wyciągnęli pomocną dłoń. 



na obiad serwuję bułkę i pastę z pomidorów i makreli, na deser cynamonka. z pełnym brzuchem mogę ruszać przed siebie. idę wzdłuż morza i zachwycam się całymi stadami gęgawy, mew, kaczek i łąbędzi, które o zachodzie słońca siedzą na przybrzeżnych mokradłach.



miejscami czuję się jakbym weszła w świat baśni - śpiew ptaków, z jednej strony szum morza i piękny Bałtyk a z drugiej ogromne wrzosowiska mieniące się całą paletą fioletowych odcieni.




3,5 km spaceru i docieram do jednej z najpiękniejszych plaż Bornholmu - Balka. piasek jest drobny i miękki jak mąka. ludzi - prawie nie ma. kilka ławek, czysta woda i słońce wyglądające zza chmur. klimat idealny. spędzam na plaży trochę czasu czytając książkę i ruszam w drogę powrotną. gęgawy całymi stadkami odlatują z mokradeł na sobie znane miejsca noclegowe. a ja zmierzam w kierunku Nexo, nad którym zawisła jakaś groźna ciemna chmura. 




pod wieczór docieram do hostelu, biorę gorący prysznic i odpływam. ponad doba na nogach daje się we znaki i pora na zasłużoną regenerację. 


wtorek zaczynam od bułki z makrelową pastą i ruszam w kierunku centrum. pogoda pochmurna, ale mnie nic nie przestraszy. idę do centrum, sprawdzam, że autobus do Svaneke mam za 40 minut, więc wbijam do kawiarenki na kawę. pan chyba nieco zaskoczony, że jeszcze dobrze nie otworzył, a już klientka się zjawia. serwuje mi cappucino, a klimatyczne wnętrze daje schronienie przed deszczem i wiatrem. wbijam do autobusu i ruszam na podbój Svaneke - wioski artystów i najbardziej duńskiej z duńskiej - architektury. 



po drodze spoglądam na nieco wzburzony Bałtyk. w Svaneke wysiadam w centrum i idę w kierunku latarni morskiej. ulokowana na obrzeżach miasta, kamienna konstrukcja, którą widać niemal z każdego zakątka miasteczka. po drodze mijam uroczy żółty dom z turkusowym tarasem. wyobraziłam sobie siebie na tym tarasie czytającą książkę, pijącą herbatę z cynamonem i podziwiającą morze. ciekawe czy ci ludzie, którzy w nim mieszkają doceniają jego lokalizację… :) 





docieram w okolicę latarni morskiej i kręcę się chwilę tu i tam, zaglądając Duńczykom do wnętrz domu (Skandynawia słynie z tego, że w oknach nie ma firanek, więc łatwo można zobaczyć wnętrze). mam wrażenie, że Duńczycy żyją, ale tak niewidocznie. są - a jakby ich nie było. ich obecność zdradzają uporządkowane podwórka, nowoczesne dodatki czy przydomowe rozwiązania, idealnie dobrane detale. ale samych mieszkańców - praktycznie tu nie widać. 


przemierzając miasteczko, idę w kierunku Svaneke Rogeri, czyli wędzarni ryb. jedna z najlepszych i najbardziej popularnych na wyspie. nie bardzo wiem, co udaje mi się finalnie zamówić, ale chyba stanęło na flądrze z frytkami i remouladą, a na wynos mam zawinięty w gazetę kawałek łososia. siadam sobie przy stoiliku, z widokiem na morze i czekając na zamówienie obserwuję jak zmienia się pogoda za oknem. jedzonko serwowane dość szybko, ryba przepyszna, a remoulada to moje odkrycie smakowe. zamawiam jeszcze kubek rozgrzewającej herbaty i zbieram się do wyjścia. przebijam się przez tłum z wycieczki w kierunku wyjścia i widzę, że za drzwiami totalne oberwanie chmury. ale nic to - nie ma złej pogody - jest złe przygotowanie na nią. wyciągam z plecaka pelerynkę przeciwdeszczową i ruszam dalej przed siebie. 





jednym z charakterystycznych punktów w krajobrazie Svaneke, oprócz latarni morskiej i kominów Svaneke Rogeri, jest wieża ciśnień w kształcie piramidki. robię kilka ujęć i na kolejną zatoczkę i idę do centrum. centrum Svaneke to mekka artystów - mają tu swoje rękodzielnicze atelier, można kupić różne szklane produkty, ręcznie robioną biżuterię, obrazy. 




moją uwagę przykuwa kościółek na górce, a jeszcze większą lokalny cmentarz. kocham skandynawskie cmentarze za ich minimalizm, detale nawiązujące do zmarłej osoby i takie uporządkowanie. brak kiczu, brak wielkich grobów. skandynawska prostota w pełnym wydaniu. ale wracając do kościoła. na jego iglicy jest wiatrowskaz w kształcie łabędzia. łabędź tu ma podwójne znaczenie. zazwyczaj daje się koguta, w przypadku Bornholmu - łabędź jako ptak wodny, odzwierciedla położenie (wyspa na morzu). co więcej - nazwa miejscowości - Svaneke pochodzi od duńskiego słowa svane co oznacza właśnie tego ptaka. 




wedle aplikacji Rejsebillet (appka do zakupu biletów na publiczną komunikację w Danii), autobus powrotny do Nexo mam za 10 minut. w Nexo spaceruję jeszcze chwilę po centrum i wracam do hostelu. czytam ksiażkę i chilluję nieco. na kolację rozwijam gazetowe zawiniątko i zjadam wędzonego łososia. był idealny, do tego bułka, remoulada i nic więcej do szczęścia nie potrzebuję. 



kolejny dzień zaczynam od spakowania się i wyprawy do Ronne. samolot do Kopenhagi mam ok. 17, więc sporo czasu na odkrywanie tego portowego miasteczka. najpierw krążę w okolicy portu, potem idę do centrum. wbijam po małe zakupy, coś do jedzenia, wodę i Jolly Colę. to duński odpowiednik Coca-Coli, produkowany od 1959 r. w smaku przypomina mi nieco słowacką Kofolę. 



odwiedzam dwa najbardziej charakterystyczne punkty miasta - biała latarnia morska i kościół św. Mikołaja. latarnia morska została zbudowana w 1880 r. i swoją ‘oświeceniową’ rolę pełniła do 1989 r.




następnie obieram azymut w kierunku plaży. mijam Bornholms Museum i podążam za szumem fal. na plaży jestem jedyna. spędzam tu dłuższą chwilę czytając książkę, ale niepokoi mnie coraz mocniej zbliżające się granatowe niebo, gdzieś z linii horyzontu, w moim kierunku. wracam na klif i postanawiam, że na lotnisko (jakieś 5 km) przejdę się spacerem.




droga wiedzie ścieżką nadmorską, lasem, troszkę wioską. ale widoczki zacne. w pewnym momencie, silny wicher zwiastuje to, co nieuniknione, więc przyodziewam pelerynkę i wbijam się w leśny dukt. zlewa jest mocna a do tego dochodzi grad. stoję pod jakimś drzewem, które wzięło na siebie uderzenia gradu i czekam, aż ten Armagedon się skończy. 




po drodze spotykam oślą rodzinkę, kilku spacerowiczów z psami i dwoje rowerzystów. na lotnisku jestem grubo przed odlotem, ale mam czas by się  trochę zagrzać, podładować telefon i nadrobić lekturę. w Cafe Take Off zamawiam lokalny przysmak - smażonego śledzia pod cebulkową pierzynką, serwowanego z marynowanymi buraczkami, chlebem razowym i musztardą. czas do dolotu mija mi niespodziewanie szybko. i po mału kończę bornholmską przygodę. 




to, co przykuwa moją uwagę, od samego początku, to fakt, że praktycznie na każdym podwórku czy budynku użyteczności publicznej jest duńska flaga. dodaje to uroku i podkreśla przynależność narodową. wyspa (jak każda wyspa) jest dość wietrzna. natomiast jej urok, klimat i architektura sprawiają, że w pełni zasługuje na miano Perły Bałtyku.