czwartek, 17 sierpnia 2017

slowacki Tokaj

jak to powiedziała ostatnio moja Koleżanka "w domu ludzie umierają" w odpowiedzi na nasze najbliższe plany wyjazdowe. więc w domu siedzieć nie będziemy. o nie! 

wyszedł nam z tego spontaniczny wyjazd do południowego sąsiada. dwa dni, bez większego planu. cel główny - Zemplínska šírava. jest to sztuczne jezioro, początkowo utworzone w celach regulacji poziomu wód, dopiero potem zauważono, że jest to także teren atrakcyjny turystycznie. od kilku lat woda jest dopuszczona do kąpieli, więc tym bardziej turystyka się rozwija. 








centrum turystycznym jest Kaluža, z ośrodkami położonymi na półwyspie. o tej porze roku, przy tak pięknej pogodzie - o nocleg ciężko, ale nam się udało. 


z Polski kierujemy się na Barwinek, a dalej Svidnik i Stropkov. po drodze mija się zbiornik Veľká Domaša, który wije się między wzgórzami. na Słowacji - co już zauważyliśmy chociażby podczas zeszłorocznego urlopu - nie ma ruchu. jest bardzo znikomy, nikt  się nigdzie nie spieszy. turystów jest sporo, ale takich wypoczywających, a nie tych pędzących za kebabem, gofrem i chińską pamiątką. 







na miejsce dojeżdżamy ok. 14. najpierw polowanie na hotel - jeden nie, drugi nie, ale w trzecim - znalazło się dla nas miejsce. zameldowaliśmy się w naszym pokoju z widokiem, bo hotel położony na cyplu, więc z każdej strony widać jezioro. nam trafiła się piękna zatoczka z małymi żaglówkami. w pakiecie niemal każdy dostaje ptasią rodzinkę na balkonie - gniazdo jaskółek z małymi dziobkami. są urocze!





na wieczór zaplanowaliśmy 3-godzinny pobyt w parku termalnym (tu). po godz. 18 wstęp 10E, więc jeszcze sie to kalkuluje. ale najpierw - wycieczka po okolicy. 

okolica zalewu jest regionem słowackiego Tokaju. tak, tak - Tokaj jest nie tylko węgierski, ale i słowacki. jednym z punktów w okolicy, gdzie spotkać można winnice jest miejscowość Vinne. przepiękna, z uroczymi domeczkami na wzgórzach. z daleka wygląda jak jakaś mała włoska wioska w Toskanii. wśród górek ukryte jest Vinenské jezero, a na okolicznym wzgórzu Viniansky hrad. zamków na Słowacji jest całkiem sporo. największy to Spisky hrad, o którym wspomnieliśmy tu.






potem wycieczka po drobne zakupy do Michalovców, większej miejscowości w okolicy šíravy. a potem polowanie na krokodyla - tak, można tu spotkać te żarłoczne stwory! ;)







wieczór spędzony na błogim relaksie w thermal parku. oprócz basenów z rudą wodą zdrowotną, której temperatura wynosi ok. 36-38 stopni, są baseny wewnętrzne i zewnętrzne. na zewnątrz sadzawki z biczami wodnymi, basen pływacki i widok na okoliczne wzgórza i šíravę. bajka! 
wewnątrz wszelkie atrakcje jak zjeżdżalnie, baseny z masażami i biczami wodnymi, sztuczna fala i basen, który właściwie spełnił jedno z moich marzeń. otóż: ilekroć pływam marzyło mi się mieć muzykę pod wodą. tu jeden z basenów ma wodę o dużej gęstościm, na której można dryfować, a przy tym leżąc na plecach i mając zanurzone uszy - słuchać muzyki klasycznej. relaks w najlepszym wydaniu! 


wieczór upłynął nam na podziwianiu burzy nad jeziorem z pokojowego balkonu. 


rano pogawędki z ptasią rodziną, wymeldowanie i kierunek Morske Oko. 









tak, Słowacy też mają swoje Morskie Oko. położone na wysokości 618 m n.p.m. pasma Wyhorlat, 3 co do wielkości naturalne jezioro Słowacji. dotarliśmy tam wczesną porą, więc udało się ominąć jakiekolwiek tłumy (chociaż tu pojęcie tłum to kilka osób a nie kilkaset). obeszliśmy jezioro, zahaczyliśmy o Chatę nad Morskim Okiem - schronisko. tu udało się zamówić śniadanie - grillowane kiełbaski i grillowane oscypki. mniam! 















z Moskiego Oka powrót w kierunku Michalovców drugim brzegiem šíravy.







a stąd kierując się na Humenne, Medzilaborce, Radoszyce i Komańczę - do Dukli i do domu. 








spontany są najlepsze!

środa, 16 sierpnia 2017

polowanie na wampiry cz. 3 - wybrzeze

środa


poranne pakowanie gratów i wyruszamy do Znajomej, skąd wraz z jej rodziną jedziemy nad morze. Czarne Morze


po drodze mijamy słoneczne pola, a w okolicy Cernavodă i Feteşti - olbrzymie stalowy most. most zbudowany nad Dunajem, nazwany był Mostem Króla Karola I - obecnie nosi imię konstruktora Anghela Saligny. z ciekawostek - niedaleko Cernavodă znajduje się elektrownia atomowa. 








rumuńskie wybrzeże nie jest zbyt popularne. wynika to po części z tego, że część rekreacyjna jest dość krótka. pozostała jest objęta ochroną z uwagi na Deltę Dunaju i jego ujście do morza. jest to jeden wielki obszar parku narodowego. większość turystów to Rumuni. głównym ośrodkiem turystyki nadmorskiej jest Konstanca, a właściwie przyległa do niej Mamaja. my natomiast udajemy się bliżej bułgarskiej granicy do 2 Mai. 


2 Mai to mała wioska, pomiędzy Mangalią a Vama Veche. plaża piaszczysta, kamienista, skalista, do wyboru, do koloru. wieczór spędziliśmy na plaży, podziwiając zielony pas świeżych alg. wyglądało to ciekawie - taki kontrastujący pas zieleni pośród złotego koloru piasku i mielonych kamyków. potem spacer na kolację - Znajomej Mama przygotowała saramurę - pieczone rybki z pikantnymi przyprawami i warzywami. rybki małe, bez ości. jedynie należy kręgosłupa się pozbyć, mniam!









warto wspomnieć, że w nadmorski pejzaż wpisane są minarety. spotkać tu można mniejszość tatarską stąd niemal w każdej wiosce jest meczet z minaretem. minarety są wykorzystywane w czasie większych świąt, na codzień muezini nie nawołują do modlitw.

ciekawy jest też krajobraz lokalnej elektryki. poatrząc na wolność podpinania linii elektrycznych i telefonicznych - wygląda to tak jakby każdy miał własny kabel do transformatora. dość ciekawie to wygląda. 

czwartek


plażing i smażing. właściwie nigdy nie byliśmy na prawdziwym plażowaniu. pamięć mam dobrą i zawsze morze było przelotem, albo czas na plażowanie bardzo ograniczony. zatem uzbrojeni w lekturę i niezbędne sprzęty - wędrujemy na plażę. 






o poranku tłumy mniejsze, ale stopniowo zbiera się coraz więcej osób. piękne jest to, że nie ma w Rumunii parawaningu. nikomu nie przeszkadza fakt nudystów na plaży, chociaż daje się tu zauważyć stopniowy jej podział - teksyliści, mieszani, naturyści. my lokujemy się po środku. ludzi mniej, dzieci mniej, a nadal piaszczyście. chociaż zdecydowanie warto było tachać ze sobą gumowe buciki, bo miejscami pod wodą można się potknąć o głazy. 









wybrzeże otoczone pięknym rdzawo-piaskowym klifem. w morzu, bliżej skalnej części plaży - złowić można piękne muszle. 



piątek


plażing i smażing dzień II. po pierwszym dniu mam spalone plecy, więc kolejny dzień to już o wiele mniejsza ekspozycja na tył, za to próba upieczenia nóg. ciężko mi to idzie, bo moja skóra średnio toleruje słońce. Myszorek wolał spędzać czas pod parasolem, albo w ogóle w czeluściach torby. 

popołudniu wraz ze Znajomą górną częścią klifu wędrujemy do sąsiedniej Vama Veche. hispterska wioska, z jeszcze większą ilością knajpek i wyluzowanych turystów. spacer klifem o zachodzie słońca ukazał nam morze w przeróżnych barwach, a w kontraście z okolicznymi łąkami - krajobraz był jak z impresjonistycznego pejzarzu. 





















sobota

pobudka o 5.30 i spacer na plażę. 5.54 zapowiedziany był wschód słońca. wybraliśmy się na cypel nieopodal portu i tam podziwialiśmy jak coraz większe światło rozjaśnia niebo, a następnie wielka rozżarzona kula wkracza coraz wyżej horyzontu. widok przepiękny. było to na mojej liście marzeń - myślę, że i Myszorka także. kontemplujemy moment po czym wracamy do domu na śniadanie. 









plażing i smażing dzień III. dzisiaj zostały już tylko nogi do pieczenia. górne parte ciała spalone nie wymagały dalszego dopiekania - piekły już same z siebie... 

popołudnie spędziliśmy wraz ze Znajomymi na miniwycieczce do portu w Mangalii. samotnie też wybraliśmy się na spacer w okolice mangalskiej stoczni, ale od strony 2 Mai. infrastruktura portowa zawsze mnie zadziwia. jak to wszytsko jest skonsutruowane i jakim cudem to tak sprawnie funkcjonuje. 










z ciekawostek drogowych - chodniki to najlepsze miejsca parkingowe, a piesi mają do dyspozycji jezdnię. na drogach pranuje szeroko rozumiana wolność. niby obowiązują pewne zasady, ale zdecydowanie na każdym kroku należy zachowywać czujność. 





pod wieczór spacer i pożegnanie z morzem. ukazało o zachodzie słońca swoje piękne różowo-wrzosowo-błękitne oblicze. najpiękniejsze, gdy rozmywa się granica linii horyzontu a w tafli odbija się światło księżyca. <3






wieczór i noc upłynęł pod znakiem polowania na wspomniane w tytule wampiry. dawno tyle krwi ze mnie nie wyssano. przypomniałam sobie czym są komary... Vlada Palownika zwanego Drakulą ciężko spotkać - za to jego wysłanników jest mnóstwo... 



niedziela

gratki spakowane, Znajoma bolid odpala i ruszamy bladym świtem do Konstancy. wpakowaliśmy się w nasz pociąg (koszt z Konstancy do Bukaresztu - 60 lei za 2,5 h jazdy w czystym, komfortowym wagonie klasy 2 z klimatyzacją, stolikami, gniazdkami elektrycznymi) i pędzimy do stolicy. na dworcu - realizacja standardowych procedur - wizyta w Mc Donald's i obiad w postaci cheesburgera. smak jak zawsze - jednakowo dmuchany. potem drobne zakupy żywieniowe na potrzeby koczowania na lotnisku - jak się okaże - dłuższego niż było w planie i transfer linią 780 do Otopeni. lot mieliśmy dopiero popołudniu, książek niet - bo wszystko przeczytane, zostało podziwianie lotniska i walka z telefonem. ruch całkiem spory, zwłaszcza na kontroli paszportowej. zupełnie zapomnieliśmy, że Rumunia nie należy do porozumienia z Schengen, więc kontrola dokumentów funkcjonuje. lot mielismy opóźniony o ponad 2 h, ale na szczęście w Warszawie wylądowaliśmy o czasie, który pozwalał zdążyć na autobus, na który mieliśmy kupiony bilet. 

i tak minął tydzień rumuńskiej przygody. dawno wyczekiwanej i z jeszcze większą nadzieją na więcej.  :-)