niedziela, 11 lipca 2021

StoLove - goniąc marzenia



Nic nas nie zatrzyma! - ta myśl spod tymbarkowej nakrętki idealnie oddaje ducha minionego weekendu, a jest co wspominać... lecz jak zawsze - po kolei! 

pewnego sobotniego popołudnia w połowie maja, na pikniku pewnej cudownej i wyjątkowej Grupy Kolega z odrobiną nieśmiałości w głosie zaczyna uzewnętrzniać swoje marzenia: 
- wiecie co?! marzy mi się morsowanie w środku lata, jest możliwość w sztolni w Złotym Stoku, ale nie mam z kim jechać... 
- no to dawaj, jedźmy - niemal chórkiem naszych grupowych morsów podłapujemy pomysł, tylko nagle ktoś rzuca pytanie 
- a ten Złoty Stok to gdzie? 
- na Dolnym Śląsku, pod czeską granicą, jakieś 500 km stąd. 

ale skoro nic nas nie zatrzyma to niewiele myśląc zakładam grupę Poszukiwaczy Przygód na Messengerze i kilka dni później mamy zaklepany lipcowy weekend na wyjazd. w naszym morsowym towarzystwie trafia się jeden NieMors, który ma inne marzenie - zachód słońca na Szczelińcu z opcją spania w schronisku. na mojej bucket list od jakiegoś czasu jest nocleg w jakimś schronisku górskim, zatem grupowo jedziemy spełniać marzenia (bo jak przypominam - one się same nie spełniają, je się spełnia!)

wybija weekend zero, pakujemy graty manaty, namioty, kociołki, menażki, siebie, dobre humory
i ruszamy. po jakiś 7 godzinach podróży oraz zakupach zatrzymujemy się na parkingu w Karłowie, bierzemy plecaki, śpiwory, prowiant i ruszamy na szczyt do schroniska. 



jedni mają szczęście w kartach, inni miłości,  jeszcze inni szczęście w nieszczęściu - a ja uparcie twierdzę, że mam szczęście do pogody. nawałnica minęła nas na trasie, gdzieś na pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski, oczyściła nam powietrze i widoki, zatem z tarasów widokowych na Szczelińcu mogliśmy podziwiać panoramę Gór Stołowych i pogranicza polsko-czeskiego. przez chwilę nawet poczułam się jakbym była zagranicą, gdyż mój telefon pokazywał czas polski i czeski będąc w czeskim roamingu. ale - podziwiając widoki ze Szczelińca, pionowe, niemal równo odcięte skały i przepaść na 200 m poczułam się jakbym była w jakimś innym kraju, a na pewno w zupełnie innej krainie. wchodząc na trasę turystyczną w obręb Parku Narodowego Gór Stołowych ma się wrażenie, że ląduje się w świecie powieści Tolkiena, pośród ostańców, których kształty przypominają słonia, kwokę, kaczki czy wielbłąda. 










ale magia czeka na nas po zachodzie słońca. miejsce ogniskowe przy schronisku ulokowane w otulinie skał, lekka mgiełka dodała okolicy aury mroczności i tajemniczości, ogień - ciepła, a doskonałe Towarzystwo - wybornego humoru i relaksu, że można chłonąć spokój i inne trunki całym sobą (chociaż mówią, że przy pomocy aparatów szparkowych... :D ale o ile dobrze wiadomo, to raczej zjawisko u roślin spotykane, ale jak widać - jeszcze nie zrośliniałam i w domu nie kwitnę :D) 


ale wracając do tematu Szczelińca.. wieczór kończy się późno, za to ranek zaczyna o 4. przynajmniej chwilowo. idziemy na wschód słońca na czubek Szczelińca. trzeba przyznać efekt wow jest - piękna mgła, nie widać nic! ;) 
nic no.. jest pretekst, żeby tu jeszcze wrócić. idziemy na drzemkę. 


śniadanie turystyczne - paprykarz, serek i bułka w towarzystwie kawy 3w1 i cudnych widoków. do tego wiaterek, który jest wybawieniem od upalnej pogody - no ideolo!


zbieramy wielgarby i ruszamy do zejścia, przez trasę turystyczną. tu zaczyna się zabawa. schodki, szczeliny, przejścia, podejścia. tup tup tup, schodek za schodkiem. czasem trzeba trzeba sporo siły, żeby PRZEĆ do przodu i to na kolanach, popychając wielki plecak przed sobą. czasem idzie się przed siebie nucąc weselne kaczuszki i kaczym przykucem pokonuje kilka metrów szczeliny.  dawno nie widziałam tak zachwycających tworów przyrody, soczystej zieleni kontrastującej z niebieskim niebem i szarością skał. pod koniec spaceru krótka przerwa na zagotowanie wody i kawę z nutą leśnego aromatu. 












po spacerach trochę zgłodnieliśmy, zatem ruszamy na poszukiwania jedzenia. poszukiwania kończymy w Barze Małgosia w centrum Kłodzka. z ręką na sercu - tak dobrego placka po węgiersku nie jadłam już dawno (Zielonkowo wybacz - masz konkurencję!;) krótki spacer po centrum i ruszamy w kierunku naszego głównego celu wyjazdu - kopalni w Złotym Stoku. 






cały kompleks kopalni złota jest potężny. jedna wielka atrakcja turystyczna. wioska górnicza, muzeum minerałów, sztolnie, park linowy, bary, restauracje. można się schłodzić przy wodospadzie, można przepaść pośród straganów z pamiątkami z Chin. my czas pozostały do morsowania spędzamy na chilloucie. jedni idą do parku linowego, inni zwiedzać kopalnię, a jeszcze inni słuchać kojącego szumu rzeczki przy wodospadzie. każdy wedle własnych potrzeb i uznania. 


16.30 meldujemy się przy kasie, kupujemy bilety na morsowanie i w towarzystwie Mariana - naszego pana przewodnika idziemy w kierunku Sztolni Gertruda i stanowimy atrakcję dla grupy kończącej zwiedzanie - zamiast kasków i kurtek - stroje kąpielowe i klapki, przecież to idealny ubiór do tego miejsca :D 


po krótkim spacerze lądujemy w wodzie o temperaturze 4,5 stopnia Celsjusza. idealnie. kto powiedział, że latem nie da się morsować. wszystko się da! kwestia chęci i znalezienia odpowiedniego towarzystwa, a nasza Grupa Postrzelonych Hultajów zrzesza równych sobie wariatów - jak to skomentował Kolega - tylko wariaci są coś warci! i trudno się z tym nie zgodzić :D 

po wyjściu z zimnej wody czas na gorącą herbatkę, która jest w cenie biletu i ruszamy w poszukiwaniu campingu. polecono nam Błotnicę pod Złotym Stokiem. staw, kilka przyczep i namiotów, cisza
i spokój, dookoła pola, łąki i górki. powołujemy się na pana Mariana ze sztolni, ale pan właściciel nie bardzo wie o kogo chodzi, jednak po negocjacjach Kolegi, w gratisie dorzuca prąd i trochę drewna na ognisko. a ognisko musi być, by spełnić marzenie kolejnego Uczestnika naszej eskapady - biwak
z kociołkiem. 


wspólnymi siłami rozprawiamy się ze skrzynką warzyw i kiełbaską, by nasz Szef (Kotła) niczym Panoramix wyczarował w tym kotle eliksir mocy, dzięki któremu mieliśmy siłę na długą biesiadę przy blasku ogniska i świetle gwiazd. 





po długim dniu lokujemy się w namiotach i nie zważając na ewentualne niewygody - przesypiamy resztę nocy. od czasu do czasu budzi mnie jakiś żabi książę kumkając nieopodal namiotu, ale nie mam siły wstać i go szukać. jeszcze by się okazał zwykłą żabą... :D 

poranek upływa nam na powolnym pakowaniu i kierowaniu myśli na powrót do domu. kanapka
z kociołkowym gulaszem, kawa i ruszamy przed siebie, by popołudniu rozpakować plecak pełen wspomnień i by na spokojnie zebrać myśli popijając kawę na balkonie, z nowego kubka ze szczelińcowym motywem. StoLove - zdecydowanie Góry Stołowe skradły nasze serca. 



PS. wpis dedykuję moim Współtowarzyszom wycieczki - bez Was, Waszego poczucia humoru, troski i pomysłów ta wyprawa nie byłaby tak barwna, dziękuję! :*