rozmarzyliśmy się z Myszorkiem i wspominamy nasz pobyt w Gruzji. niebawem miną 4 lata, a jakby to było wczoraj... dla niewtajemniczonych - była to wyprawa w ramach wymiany z programu Młodzież w działaniu. z grupą znajomych napisaliśmy projekt i spędziliśmy 11 błogich dni na Kaukazie.. ;)
1-4.08.2013
zbiórka na lubelskim dworcu PKS i Polskim Busem startujemy do stolicy. nic w sumie specjalnego, ale pierwszy ciekawszy aspekt naszej wycieczki to uczczenie minutą ciszy kolejnej rocznicy powstania warszawskiego. trafiamy punktualnie na 17 do stolicy, która na minutę zamiera. wyją syreny, piszczą klaksony. można wyczuć podniosłość sprawy. kolejny etap to metrem na Ursynów i dalej MPK na Okęcie. tu spotykamy się z resztą grupy. z niektórymi pierwszy raz się widzimy, ale już widać, że ekipę mamy zgraną. przepakowujemy bagaże, odprawiamy rejestrowane i czekamy na nasz LOT. 22.40 startujemy. czeka nas 3 h spokojnego lotu. zastanawiam się od kiedy w locie płaci się za przekąski (i to tylko kartą kredytową, gotówki nie przyjmują). nasz narodowy przewoźnik zaczyna zmieniać się w tanią linie. (dodane: od 1 sierpnia weszły te ciekawe zmiany, więc byliśmy jednymi z pierwszych 'szczęśliwców' LOTu, którzy nie dostali żarełka).
o 4 nad ranem gruzińskiego czasu lądujemy w Tbilisi. po równo 2 miesiącach i w większym gronie. tam drzemiemy do 7.30 na sztucznej trawie pod sztucznym drzewskiem. bierzemy busa i do centrum, po jakieś jedzenie i drobne zakupy. w okolicy stacji kolejowej wymieniamy eurasy i zielone na lari. przelicznik to 2 l za 1 E.
dalej marszrutką przemierzamy Tbilisi. jest piękne. spotykamy się z grupą gruzińską i dalej w drogę, do Alvani busem a następnie zaczyna się prawdziwa podróż. z Alvani kolejne 6h bez przystanków, kamazem pokonujemy jedno z mniejszych pasm Kaukazu, do wysokości ok. 2860 mnpm na przełęcz Abano Pass, skąd dalej w dół i w górę i w dół i w górę do Dartlo, wioski w samym sercu Tuszeti. widoki zapierają dech w piersiach. mimo ruchu jeepami po okolicy, tak egzotyczną grupę i podróżującą na naczepie kamaza - stanowimy jako jedyni. dupska bolą od dołów, ale poświęcenie wynagradzają przepaście, kaniony, wodospady i wyyyyyysokie góry. dopiero w okolicy Omalo, po 5h jazdy trafiamy na opustoszałe lub częściowo zamieszkałe zabudowania i wioski. w końcu docieramy do Dartlo, meldujemy się w naszym kamiennym hotelu na samej górze wioski. warunki - hmm jak na ten region - całkiem komfortowe. łóżka wygodne, pokoje zwykłe bez udziwnień i nawet łazienka z wc i prysznicem jest. co prawda 2 na cały hotel, ale ważne, że ciepła woda grzana solarem jest. po kolacji - bakłażanach z kolendrą (dodają ją do wielu dań, fee) i czosnkiem, warzywami, tradycyjnymi chaczapuri i chlebem - padamy jak muchy.
kolejny dzień (3) zaczyna się wcześnie rano. śniadanie, herbata ziołowa (z macierzanki, która rośnie sobie trochę wyżej od hotelu), pakowanie tobołków i namiotów i w drogę do Omalo. tutaj ma miejsce festiwal coroczny zwany Tuszetowa., można kupić tradycyjne pamiątki, posłuchać tuszetańskiej i gruzińskiej muzyki oraz obejrzeć występy taneczne. potem w ramach degustacji specjałów (hmmm inni Polacy rzecz jasna też tu dotarli) jemy chinkali (pierożki z baraniną i wołowiną - z farszu wytrąca się rosół i w cieście zostaje - trudność w jedzeniu polega na tym, że trzeba tak zjeść, żeby się nic nie wylało. w Omalo podziwiać możemy wieże, które są nieodłącznym elementem krajobrazu Kaukazu. pełniły wielorakie funkcje - jako wieże strażnicze i obronne, spiżarnie, element komunikacji i miejsce 'nadawania' sygnałów świetlnych/dymnych. w drodze do Omalo wstąpiliśmy do wioski, w której był jeden z najstarszych i właściwie kilku kościołów zbudowanych na tym obszarze. o architekturze słów kilka: domy, generalnie budynki w Tuszeti budowane są z kamienia, płaskie odłamki, ale układane są jeden przylegle do drugiego, bez cementu. po prostu układany kamień. i w ten sposób powstają budynki, domy, kościoły. oczywiście w miniaturze w porównaniu z polskimi, ale i tak urocze. jest bardzo dużo 'świętych' miejsc, bez konkretnej świątyni (za droga ich budowa), ale miejsca, gdzie ludzie przychodzą się modlić. przy świętych miejscach są ołtarze (kobiety nie mają wstępu, raz w życiu w trakcie ślubu, a tak to nie). na ołtarzu - tradycje pochodzące z pogaństwa, mimo, że większość Gruzinów jest prawosławna - składa się ofiary - krowę, czy generalnie bydło w trakcie niektórych świąt. ciekawostka gruzińska - wszędobylskie samopasące się krowy i ich placki. owce, konie, jaszczurki. nocleg mamy zaplanowany gdzieś w pobliżu hotelu w Omalo, ale jednocześnie w dziczy, robimy suprę (tradycyjną kolację/biesiadę gruzińską. tamada - prowadzący suprę wznosi toasty czaczą - bimbrem legalnie robionym w domach (ok, 70% alk. - podobno wstrętnie mocny). zajadamy się pomidorami i ogórami, chlebem i chaczapuri. do tego marynowane zioła na przekąskę - coś na kształt naszych koperków napychanych do kiszeniaków.
niedzielę spędziliśmy znów w kamaziej scenerii. pogoda o dziwo dopisuje i deszczu nie ma. najlepsza część wycieczki jak na razie. jedna wioska położona na 2303 mnpm - Bochorma. jedna z najwyżej położonych w Gruzji i Europie. a kolejna nieco niżej (miły spacerek w dół, mordercza wędrówka w górę) - Dochu - 2043 mnpm. położona na przełęczy, na skarpie. w dole kanion i dookoła góry. Kaukaz. cudna. widzieliśmy orły latające (hmm głodne?!) nad nami. chyba nie stanowiliśmy zbytnio smacznej przekąski, bo nas nie zeżarły. potem jedzenie przepysznych placków z cukinii i ziół. potem w końcu do hotelu i w końcu prysznic. i ciepła woda!
5.08.2013
jedzenie: borszi - zupa - na baraninie, z kapustą, dość tłusta i pożywna. makaron podsmażany czy podduszany z tłuszczem, kasza gryczana w sosie - smaczna!
6.08.2013
dzisiaj byliśmy na najlepszym w swoim życiu weselu. polsko-gruzińskim, w konwencji polskiej, zamiast wieczoru polskiego w tradycyjnej formie stołu ze smakołykami - przygotowaliśmy polskie wesele. z opisem wszystkich tradycji, z młodą polsko-gruzińską parą, z drużbami, rodzicami itp. niesamowite jak każdy wczuł się w swoją rolę. tuszetańskie tradycje sprytnie wkomponowane w konwencję polskiego wesela. w połowie wesela, brat panny młodej, a raczej generalizując rodzina panny młodej z matki strony przygotowuje swego rodzaju krzyż, na jego końcach nadziane owoce i przewieszone tradycyjne wełniane skarpetki, na na tacy owoce. skarpetki - symbol tego by nigdy nie zabrakło ciepła domowego a owoce by nigdy nie brakło młodym jedzenia. oprócz tradycji mieliśmy ze sobą polskie jedzenie i stroje. natomiast wieczorami podziwiamy tutejsze niebo, gwiazdy, nigdy w życiu nie widzieliśmy tak pięknego nieba. gwieździstego i czystego. niesamowite wprost.
7.08.2013
gry terenowe - dawno się tak nie zmęczyłam. dwóch Gruzinów przerzucało nas w trakcie zadania przez linę. podziwiamy ich siłę, ich męskość, zacięcie i mimo młodego wieku - takie bycie prawdziwym facetem. który niczego się nie boi, ale nie jest też typem spod ciemnej gwiazdy.
widoki tutaj są genialne. bajki istnieją naprawdę.
jedzenie jest pyszne. sałatka z surimi, ogórka i warzyw - niesamowita. gordila - gotowany chleb (właściwie ciasto z chleba), lobia? - coś na kształt chaczapuri, tylko z innym gatunkiem sera, jak to określili nasi - skrzyżowanie naleśnika z kluskami leniwymi. Mniammmm.. smażone, ale pyszne. i kotlety - placek ziemniaczany z czerwoną fasolą. jedzenie za każdym razem zaskakuje.
wieczór gruziński. po naszym weselu przyszedł czas na stypę. pierwsza część tego wydarzenia była poświęcona gruzińskim ciekawostkom oraz wojnie w 2008 r. jutro rocznica ataku Rosji na Gruzję. niesamowite jak ci młodzi ludzie to na swój sposób przeżywają do dzisiaj. to dla nich bardzo trudny i ciężki temat. ze łzami w oczach obejrzeliśmy filmy oraz zdjęcia, które dla nas przygotowali. zachwytów nad tym krajem ciąg dalszy. nad ich kulturą i wrażliwością.
9.08.2013
noc spadających gwiazd. cudowny widok, w tle szum rzeki i wodospadu, zarys gór. bajki istnieją...
10-11.08.2013
10-11.08.2013
z żalem w sercu wracamy do cywilizacji. 6h trzęsawki na kamazie, podziwiania widoków, zachwytów i kłębków myśli w głowach... przygoda jakich mało, życia?
z kamaza przesiadamy się do busa i z Alvani 2 h do Tbilisi, już w komfortowych warunkach. upał zaczyna doskwierać. w drodze do Tbs nasza gruzińska koordynatorka ugaduje nam za 60 GEL, że kierowca busa zawiezie nas gdzie zechcemy, zabierze nasze bagaże i potem razem z nimi przyjedzie we wskazane miejsce i zawiezie nas na lotnisko. więc za taką kaskę to marzenie. wysiadka w samym centrum, przy stacji kolejki linowej na zamek (ruiny, właściwie ciężko to zamkiem nazwać, twierdza, mury obronne na wzgórzu). za 1 GEL (2zł!) w 3 minuty jesteśmy na górze. widoki piękne. a potem dreptamy w dół, do starego miasta. atakujemy sklep z pierdółkami yyy pamiątkami. nabyłam pocztówkę która zaszczyci moją naścienną kolekcję gractwa. potem spacerek do tbiliskich łaźni (takie kopułki kamienne w centrum miasta - funkcjonują do dzisiaj), później w okolice meczetu i do wodospadu (wysoki na jakieś 8-9 m) w centrum miasta). architektura przy klifie i starówce - kolorowe domki zaczepione do skał. potem jeszcze zakupy czuczkheli (kisiel z winogron formowany na sznurku do różnego rodzaju orzechów, całkiem to smaczne. wyglądem przypomina jak to określił mój kolega z pracy - tampon, tylko rozmiarów ok 30 cm).
jeszcze wędrówka do kilku cerkwi (jaką ja mam fatalną pamięć do nazw, jedna bodajże św. Jerzego, Georgia to właśniee od patrona św. George'a - Jerzego), potem w okolice cerkwi św. Trójcy - największej świątyni w GE. dalej metrem w okolice politechniki, skąd jakieś 15 min. spacerem do knajpki naszego znajomego Hindusa z Kataru, który mógłby pół PL wykupić, zgodnie z tym co twierdzi. doczepił się do nas, bo chciał odpocząć, a że zna naszą gruzińską grupę i mieszka w Rustavi to się załapał na wymianę w roli obserwatora. indyjskie żarcie całkiem zjadliwe, aczkolwiek za mało wody mi podano, żeby zalać ogień od czili ;P z tbiliskich ciekawostek - Rzeszów ma 'wielką cipę', a Tbs - podpaskę. szklany most w kształcie przypominającym podpaskę... dużo nowoczesnych i nijak pasujących do reszty budynków sprawia, że jest dość oryginalnie i tak europejsko w centrum. : )))
po kolacji czas pożegnań, zakupów w całodobowym i telefon do kierowcy. przywiózł nasze bagaże, zapakowaliśmy się i na lotnisko. tam przepakowanie, chwila odpoczynku i rejestrujemy garby, po czym na paszportówkę, rentgen i w chmury do PL. lot przespałam, nawet nie wiem kiedy nam zaoferowano małe prince polo i plastikowy kubeczek Kropli Beskidu. do stolicy przylecieliśmy brudni, śpiący, ale za to najszczęśliwsi na świecie.