piątek, 3 września 2021

chorwacki spokój, czyli Marianna i Trzej Muszkieterowie na turkusowym chilloucie




podróż w czasie

4 sierpnia. jakaś poranna godzina i telefon Kolegi, jeden temat, drugi i nagle: 
- a wiesz, wczoraj patrzyłem na Wizzair, z Lublina da się do...
- ...tak, do Splitu polecieć. i Burgas. ale jakieś ceny spore, też wczoraj patrzyłam. 
- nie no, za 60 zł widziałem loty... 


chmura nad moją głową, yhy, gdzieś Ty widział te 60 zł... były za łącznie nie mniej jak 500 złociszy, bez sensu. 

ale mnie się w głowie takich tematów nie sieje. bo w kwestii buszowania po aplikacji Wizzaira rzadko zostaję obojętna na sugestie.. 

i tak 15 minut, i telefon do Przyjaciół później w skrzynce lądują bilety, sztuk 4. jeden co prawda za 190, ale drugi za 60 zł. no to lecim. noclegi to na deser, termin taki,  że w razie czego i na plaży w hamaku da się przespać, ale jeszcze jak zawsze - ważny punkt wycieczki - auto. najmniejsze co da się zarezerwować, żeby każdy miał swoje drzwi to Toyota Aygo. ogarnięte, klepnięte, reszta na potem, czasy niepewne, więc nie ma co się spieszyć z rezerwacjami. 

3 tygodnie później, z głową pełną węgierskich wspomnień zasiadam do dopięcia szczegółów wyjazdu. noclegi, ubezpieczenie, zgłoszenia covidowe iiiiii lecimy. jeszcze tylko zmieścić się jakoś w plecak mały, niby tylko na 4 dni, ale tu strój kąpielowy, tu gumowe butki na kamieniste plaże, kilka ubrań na zmianę, minikosmetyki i plecak mało nie pęknie. ale challenge accepted i kwestia odpowiedniego ułożenia rzeczy - zmieści się dużo, a nawet za dużo. 


dzień 0

luksusem jest posiadanie lotniska 20 minut od domu. hyc myk i fruuu. można śmiało rzec, że Chorwacja odległa jest raptem godzinę drogi od domu. nasza różowa strzała gładko przycupnęła na adriatyckim wybrzeżu. widoczki przy lądowaniu urocze, złota godzina, słonko pięknie operuje, czy to na pewno tylko godzina od naszej chłodnej pochmurnej rzeczywistości?! jesteśmy dobre 40 minut przed czasem i szukamy naszej wypożyczalni. jak to Marianna ma w zwyczaju - loty w różowo-fioletowej linii to i auto z fuksjowej wypożyczalni (Last Minute) - nie to, żebym się sugerowała kolorem, a nie opinią o wypożyczalni ;) jesteśmy pierwsi w kolejce, auto poszukiwane, bo jednak dłuższą chwilę za wcześnie, ale jest już jakieś dostępne. git. procedury z dokumentami i mamy jakieś kwitki do przekazania na parkingu. odchodząc od okienka widzę jakiś dziki tłum za sobą po auto. rajt on tajm! ;) 


idziemy szukać człowieka w różowym wdzianku na końcu parkingu. o, jest! prowadzi nas do aut, ale żadnej Aygo to ja nie widzę. za to mój radar na turkus wyłapuje Suzuki Grand Vitarę w moim wymarzonym odcieniu. zawsze, gdy ktoś mnie pyta jakie auto bym chciała to mówię, że w zasadzie sam model jest mi względnie obojętny, jedyne co dodaję, że może na moje podróże po krzakach 4x4 by się zdało, ale jakbym miała wybrać kolor byłby to turkus serwowany przez Suzuki. ale zaraz zaraz... Różowa Pani zatrzymuje się przy tym turkusowym cacku i mówi, że oto nasze auto... nie wierzę...! :D będzie idealnie pasować do mojego zegarka, okularów i paznokci <3 


zostaje tylko znaleźć nasz apartament (z kanapami w odcieniu między butelkową zielenią a morskim turkusem - nie to, żeby mnie coś do tego koloru ciągnęło.. ;), ale coś właściciele nie odbierają. za to Gugl nas tak pokierował, że wylądowaliśmy przy plaży. kij, że ludzi stado dookoła. ubieramy co kto ma - kąpielówki/strój kąpielowy i pędzimy w morze. 

w końcu udaje się skontaktować z właścicielem mieszkania i mamy jakieś 15 minut na zameldowanie. oki, zatem zawijam się w ręcznik i jedziemy, kto powiedział, że ten ręcznik to nie jest moja sukienka... jedna uliczka, druga, wąsko, ciasno, nie tu i nie tam. w końcu po kilku telefonach litują się nad nami i naszym wariującym Guglem i przysyłają lokalizację. jesteśmy w domu ;) jeszcze zakupy i możemy zaczynać chorwacki odpoczynek. czasu mało, więc i chillować trzeba w przyspieszonym tempie ;) 

zaletą wypraw w towarzystwie Trzech Muszkieterów jest fakt, że myślą o jedzeniu nawet częściej niż ja i jak na Prawdziwych Dżentelmenów przystało dbają o to, żebyśmy z głodu nie padli. zawsze się śmieję, że ja ogarniam sprawy logistyczne - w zamian proszę tylko o to, żeby ktoś zadbał o mój żołądek - inaczej kończy się paczką chipsów zjadaną w pośpiechu. a tu jednak klimat sprzyja jedzeniu nieco innych, morskich rzeczy. 

pierwszy wieczór upływa nam dość szybko i zimno. spakowałam jedne szorty i sukienkę, bluza na długo tylko jedna i jedne cienkie długie spodnie.. jak taka ma być temperatura to zamiast na plażę chyba udam się na shopping, co by mi dupa nie zamarzła, to jeszcze nie jest sezon na morsowanie. 

ale o poranku przed 6 było już całkiem przyjemnie. rześko, ale ciepło i piękny wschód słońca - okoliczne skały mieniące się odcieniami łososia i różu. można zaczynać pracę na swoim punkcie spotterskim, pierwszy samolot właśnie startuje. pośród wielu dziwactw, które mam, tym, którego nie potrafię wyjaśnić jest moja miłość do samolotów, a zwłaszcza dźwięku silnika w momencie startu. uwielbiam tą siłę i huk. a że mieszkamy niemal na końcu pasa startowego (z ręką na sercu, zorientowałam się dopiero po opłaceniu noclegu, to nie było zamierzone :D) to siedząc z nosem zadartym do góry - upajam się tymi krótkimi momentami startów - podziwiając co rusz to inny kolor kadłuba ;) 




czas śniadania - Chłopaki serwują angielskie śniadanko, nie dość, że smaczne to jeszcze z morskim widokiem z tarasu. uczta dla żołądka i uczta dla duszy.  z pełnymi żołądkami pakujemy się w naszą turkusową Suzi i jedziemy kamuflować ją gdzieś przy plaży, na tle adriatyckiego turkusu. 






spragnieni słońca i ciepłej morskiej wody lokujemy się na wyspie Ciovo, na wprost naszego domu, tylko po przeciwnej stronie zatoki. widoki piękne, turkus po horyzont, góry, zapach drzewek piniowych, Wzgórze Marjan w Splicie, małe jachciki i motorówki, idealnie. ahhhh no i nie mogę nie wspomnieć o całodobowym koncercie cykad. im się nigdy to cykanie nie kończy.




temperatura z chwili na chwilę rośnie, chmurki zniknęły, plecki brązowieją, morze spokojne, można dryfować bez większego wysiłku, relaks pierwsza klasa. popołudniu polujemy na obiad. no, może nie dosłownie polujemy, ale wybór miejsca, gdzie można zjeść nie był taki oczywisty. obiad smaczny, aczkolwiek jak się potem okazało dla mojego żołądka jednak nie do przyswojenia. niemniej jednak owoce morza są zawsze dobrym pomysłem, zwłaszcza te serwowane, w miejscach, gdzie podwodne stwory bytują. 




jeszcze spacer po wyspie, będący nieco podróżą w czasie i wspomnieniach dla 2/3 Muszkieterów i wracamy do domu zbierać się na wieczorne wyjście. ale finalnie moje wyjście zakończyło się wyjściem do łóżka i tulenia kocyka, za to Muszkieterowie podobno bawili się nieźle ;) 










kolejny poranek zaczynamy dla odmiany od pysznych zapiekanek i ustaleń na jaką plażę się wybrać. pada na wyprawę do Splitu w okolicę Wzgórza Marjan (a jakże - Marianna do Marjana). plaża bardziej cywilizowana, można sobie nawet wynająć leżaczek, wypić drinka pod palemką czy poobserwować większą liczbę osób. ale leżenie i obserwacja mają swoje granice, więc zbieramy tyłki do kupy i jedziemy w miasto. Split to spora aglomeracja, drugie co do wielkości miasto Chorwacji. nam udaje się przedreptać przez wąskie i urokliwe uliczki starego miasta, krążymy w okolicy Pałacu Dioklecjana, wychodzimy na promenadę, by za chwilę znów zatopić się pośród marmurowych szlaków. zdecydowanie duża ilość osób odbiera urok tego miejsca i nie sprzyja kątem-pluciu. ;) 









w międzyczasie znów ogarniamy jedzenie w jakieś okolicznej knajpce i najedzeni ruszamy do domu. wszak trzeba ponadzorować trochę niebo i zebrać siły na wieczór w Trogirze. 


Trogir - kolejne urokliwe miasteczko ze starym miastem ulokowanym na niewielkim półwyspie. labirynt zaułków, schowanych w nich knajpek, klimatycznych miejsc. w wieczór klimatu dodają jeszcze różne światełka i śmiech wyluzowanych turystów. na dodatek łapiemy się na koncert muzyki klasycznej uskuteczniany na lokalnym placyku i śpiewany ze starożytnego balkonu. pomysł zacny, jednak akustyka miejsca nie sprzyja dobremu odbiorowi (tak tak, złej baletnicy...) i po 4 utworach  w mariannowym (nie angielskim) stylu - zrzucając selfisticka - znikamy w najbliższą uliczkę. 






końcówka wieczoru jak zazwyczaj upływa nam na analizowaniu okolicznego nieba sącząc (nie)winny trunek na tarasie i słuchając cykadowego koncertu. ahhhh co za reset :) 


kolejny dzień i kolejna karta do zapełnienia. spragnieni plażingu po śniadaniu lecimy na pobliskie wybrzeże. chwila taplania się w adriatyckiej solance i decydujemy, że dzisiejszy dzień spędzamy w podgrupach - 3 do 1 ;) Kolega marzy o chilloucie na plaży, ja z pozostałą dwójką Muszkieterów mam chęć na plażing, ale na Ciovo, a potem na małą wycieczkę. zatem życzymy sobie miłego dnia i ruszamy realizować swoje plany. 

my się lokujemy w miejscu pierwszego dnia plażingu, nawet w tym samym towarzystwie Niemców z uśmiechniętym, kudłatym psem i sympatycznych rodaków. czuję jak moje plecy z brązowych robią się czerwone i coraz częściej wiercę się na ręczniku. w końcu zarządzam - dość. jedźmy gdzieś! może do Omiš zobaczyć wodospad? 



chwilę później gonimy kucyki w naszej Suzi i pędzimy w kierunku Splitu i dalej na Omiš. i to był strzał w dziesiątkę. nie Split, nie Trogir, nawet nie turkusowe wybrzeże Ciovo, a właśnie to miasteczko skradło moje serce. kwintesencja adriatyckiego klimatu. masyw Mosor górujący niemal w centrum miasteczka, kanon i ujście Cetiny do morza. 














urokliwa starówka z gąszczem uliczek delikatnie wijących się w górę, wgryzających się w surowe skały. do tego twierdza na szczycie i dachówkowe daszki, które przepięknie kontrastują z niebieskim niebem i szarą skałą. kręcimy się trochę po miasteczku, które dla mnie jest jednym wielkim kadrem. każdy kącik ma coś pięknego do zaoferowania. 















po spacerze drepczemy w kierunku auta i jedziemy zobaczyć wielki wodospad, który jest schowany w skałach za miastem. jakie było nasze rozczarowanie, że zamiast wielkiej masy wody widzimy sikający strumyczek, który jest ledwie dostrzegalny. chyba trochę nie ta pora roku na takie atrakcje. no, ale... gdyby nie ten wodospad to pewnie by nas tu nie przywiało, a to było naprawdę wyjątkowe miejsce. 


no a skoro już ruszyliśmy zacne tyłki w podróż i mamy komfortowe warunki to co stoi na przeszkodzie, żeby nie ruszyć się w jeszcze jedno polecane miejsce. co prawda jakieś 100 km od nas, ale co to dla nas... :D zawsze mówię, że mnie kierownica ładuje niczym ładowarka indukcyjna telefon. zatem po jakieś 1,5 h podróży w głąb kraju i lądu, sporej liczbie serpentyn, przewyższeń, szerszych i węższych dróżek, zmian górskiego krajobrazu i zgłębiania innego oblicza Chorwacji - docieramy do celu. chociaż w zasadzie bardziej do źródła. źródła Cetiny. na pograniczu chorwacko-bośniackim, w Górach Dynarskich, na wysokości 385 m n.p.m. znajduje się mała okrągła sadzawka, która  odróżnia się od okolicznego krajobrazu. piękny turkus (a jakże), widziany z góry jawi się jako to oko w ziemi, spoglądające ze swojego wnętrza. Cetina to ciekawa rzeka, nie tylko jej źródło, czy ujście są warte uwagi. rzeka z uwagi na wartki nurt jest doskonała do raftingu, a jej woda jest prawie na całym odcinku niemal krystalicznie czysta. 


























powrót mamy już nieco bliższy, jakieś 70 km do domu, w poprzek gór, w kierunku wybrzeża. panoramy przepiękne, wioski i miasteczka nieco inne i bardziej swojskie, a jednocześnie bardzo zadbane. jako kierowca nie mogę nie odnieść się do stanu dróg, które nawet w lokalnych zakątkach są w stanie bardzo dobrym, o drogach krajowych równych jak stół nie wspominając. nie wiem na ile to po prostu z uwagi na pas turystyczny, nie wiem jak jest w tej głębszej części kraju, ale na południu infrastruktura jest doskonała. 

na wieczór ściągamy do domu i w komplecie ruszamy w miasto. ostatni raz, na stole ląduje pizza z karczochami, mule, sałatka z krewetek i karafka wina. posileni snujemy się jeszcze po Kastel Stafilic i wzdłuż wybrzeża drepczemy w kierunku domu. wraz z Kolegą po drodze postanawiamy podtrzymać naszą tradycję morskich kąpieli do księżyca i wbijamy w ciepłe wody jakiejś małej zatoczki. nie wiem na ile grzało mnie od środka wino, a na ile ta woda serio była tak ciepła, ale przyjemność kąpieli jak za dnia. 










poranek upływa nam na pakowaniu tego, co się wcześniej mieściło, a teraz jakoś nie chce, łapaniu ostatnich promieni słonecznych, kąpieli Suzi i powrocie na lotnisko. lot mamy chwilę po 9, więc dość wcześnie, ale temperatura zdążyła nam już wzrosnąć do 27 stopni. godzinę później nagle spadła. do 14. na lubelskim lotnisku. ale nim to nastąpiło ostatni rzut okiem na wybrzeże widziane z perspektywy pokładu różowej strzały, podziwianie Balatonu i zwiedzanie Budapesztu, by chwilę później spoglądać na moje ukochane Góry Bukowe i pół godziny później wysiąść z pokładu, szukając cieplejszego wdzianka... 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz