wtorek, 12 października 2021

bieszczadzka jesień


czy wspominałam kiedykolwiek, że kocham spontany? nie?! to na wszelki wypadek wspominam... 

to miał być wolny weekend. po wielu planach, zmianach, zamianach, nowych sprawach pojawiających się co chwile - sobotnie popołudnie dla domu, niedziela dla mnie. 

no i była dla mnie... tylko nie w domu :D 

towarzyszy wycieczki opuszczam w Bukowcu. oni jedzą śniadanie w wiacie, a ja pakuję kanapkę, zapas energetycznego jedzenia (czyt. - słodyczy),  herbatkę w termosie, dodatkową kurtkę, zostawiam rozładowany aparat (cała ja...) i ruszam z rzeką ludzi. wiadomo, jest piękna pogoda, więc połowa Polaków postanowiła rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. celem moja wymarzona Korbania. od kilku lat z zaciekawieniem śledzę losy baligrodzkich Leśników i zawsze widząc na zdjęciach panoramy z Korbani powtarzałam w myślach, że prędzej czy później tam się wybiorę. i po godzinie (jak dla mnie) morderczej wędrówki (kondycję mam poniżej poziomu mułu) wgramoliłam się na szczyt. niewysoki, 894 m n.p.m., ale za to z zacną panoramą kolorowych pagórków z niebieskim wężykiem Jeziora Solińskiego i białym paskiem zapory w Solinie w tle. 









ludzi tłum. ale na wieży widokowej pełna kultura. każdy czeka tyle ile trzeba, bez pretensji, przepychania się, komentowania ile ktoś będzie selfików strzelał, a ile zdjęć panoramy. stoję chwilunię i ja, po czym zaczynam swoje kątem-plucie i zachwyty nad przyrodniczym widowiskiem. 








Bieszczady są wyjątkowe, ale jesienią są jak prawdziwy magnes. przyciągają swoją wielobarwnością, kontrastem. za każdym razem zachwycają mnie jeszcze bardziej, chociaż zawsze myślę, że już bardziej się nie da. a jednak.. :) 

na Korbani spędzam jakieś pół godziny. najmniejszy tłok był pod wieżą widokową, więc usiadłam z termosem gapiąc się na panoramę Jeziora Solińskiego. w pewnym momencie oczarowana rzeczywistością przede mną przestałam zwracać uwagę, że dookoła są inni. 

po odpoczynku ruszam dalej. mój cel to Łopienka. ruszam w dół podążając za zielonymi oznaczeniami ścieżki. i nagle jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zostaję zupełnie sama. nikogo dookoła. tylko ja, tweetujące ptaszki, złote drzewa i niebieskie niebo. 





schodzę w dół z myślą przewodnią Ewy - Mewa w locie - #ZachwytNadŚwiatem, zachwycając się a to kontrastami, a to grą światła, a to kształtem drzew, a to po prostu ciszą. z lektur książek Kazimierza Nóżki i Marcina Sceliny, wiem, że na tym obszarze grasują niedźwiedzie. coraz bardziej zaczyna mnie prześladować myśl, że idę sama i co byłoby gdyby mi się taki towarzysz wędrówki pojawił na drodze... ale nic. odganiam te myśli, że może jednak mylę obszar, że to może nie tu, ale co jakiś czas zwracając uwagę na tropy w błocie. nic świeżego i nic, co by przypominało niedźwiedzie łapy. 











docieram do wiaty pod Hyrczą, przerwa na herbatkę i odbijam na chwilę w kierunku kapliczki. mała kamienna, gontem kryta. pierwsza kapliczka powstała tu w XVIII w. następnie została odbudowana po I wojnie światowej, by znów popaść w ruinę. staraniami Zbigniewa Kaszuby i wolontariuszy w latach '90 XX wieku została ponownie odbudowana i schowana na zboczu wzgórza, otulona drzewami, stoi do dziś. 





obok kapliczki spotykam dwójkę turystów dowiezionych terenówką z panem Tubylcem/Leśnikiem. nie wiem kim ów pan był, ale widząc mnie samą zagaduje: 

- wie pani, że tu są niedźwiedzie?

- no tak, wiem... idę z prześladującą myślą, żeby żadnego nie spotkać. 

- ma pani kijki, niech pani co jakiś czas nimi klaska, uderza.

- tak robię, zresztą dość mocno się tłuką jak idę, więc zakładam, że ewentualne brązowe egzemplarze kryjące się w lesie sobie pójdą w inną stronę. 

zamieniamy jeszcze kilka zdań, pan przypomina mi, żebym w razie czego w panice nie wiała, ale odeszła ze spokojem w przeciwnym kierunku i już. bo sprowokowany niedźwiedź może galopującego konia na odcinku pierwszych 100 m dogonić. do prędkości konia mi daleko, tym bardziej w galopie, więc co najwyżej - cytując ostatnio krążące w sieci memy - mogę udawać, że rozdaję ulotki. wtedy na pewno uda, że mnie nie widzi i sobie pójdzie...

utwierdzona, w przekonaniu, że lektury moich ulubionych Leśników nie poszły w las, przyspieszam coraz bardziej. w końcu docieram do polany widokowej. i kolejny raz przeżywam #ZachwytNadŚwiatem. samotna sosna, pod nią ławeczka, a przed nią widok na kolejne bieszczadzkie pasma. złota trawa, niebieskie niebo, kolorowe górki. czy może być piękniej?!





po chwili ruszam dalej. czas mi się kurczy, bo moje Towarzystwo miało swój plan, na Sine Wiry, więc muszę trochę się pospieszyć, żeby zbyt długo nie czekali, a skontaktować się możemy co najwyżej nadając gołębia, bo sieci tu nie uświadczy :D schodzę do Łopienki. to miejsce ma swoją duszę i klimat. mijam cerkiew i drepczę dalej. mijam retorty i wzdłuż potoku Łopienki pędzę do przydrożnego parkingu. 










spacer zamykam w 9 km, 200 zdjęciach i 1000 zachwytów. to był piękny dzień! : )))

1 komentarz:

  1. Kinga gratuluję!
    Masz smykałkę do pisania (i to jaką!). Czytając Twoją opowieść czułam, że to ja idę szlakiem i zachwycam się 1000 razy otaczająca mnie przyrodą. Tym bardziej, że w tym samym czasie co ty byłam pierwszy raz w Bieszczadach.
    Poproszę o więcej takich opowieści :)

    OdpowiedzUsuń