wtorek
zatem. ruszamy. kolejny raz w drogę, już nam znaną. z Lublina standardowo do stolicy, tym razem na Plac Defilad. w sumie nam to bardzo na rękę, bo zaplanowaliśmy jeszcze wstąpić do PKiN na wystawę Dali kontra Warhol. zdecydowanie wystawa godna polecenia, z uwagi na kilka wymiarów, które się przekracza i sposób zaprezentowania eksponatów. przez wystawę oprowadza audioguide, czas zwiedzania ok. 70 minut.
zanim trafiliśmy na IV piętro PKiN, był czas na obiad. a skoro okolica pałacu to Cafe Kulturalna.
potem czas na transfer na lotnisko. z Wawy Centralnej śmiga linia S2 i S3 (szynobus SKM, bilet standardowy ZTMu do zakupienia choćby w kiosku) na Okęcie. czas przejazdu ok. 30 min. wywozi nas pod sam terminal. na lotnisku przepakowujemy manaty, nadajemy garba i cierpliwie czekamy na różową strzałę.
lot spoko, miękkie lądowanie w Chareloi i z Koleżanki Bratem pędzimy do Roodt w Luksemburgu.
środa
obijać się nie wolno. a skoro nie wolno, to bierzemy rowery, Myszorka w plecak i jedziemy zwiedzać okolicę z perspektywy jednośladu. kierunek - Ehnen nad Mozelą. w dolinie Mozeli, w pasie ok. 10 km ciągną się tarasy z winnicami. widoki bajkowe, jak gdzieś w krajach śródziemnomorskich. urokliwe miasteczka, piękna pogoda i nadrzeczny klimat - odpoczynek pierwsza klasa. rozłożyliśmy koc w parku nad brzegiem rzeki, zaopatrzyliśmy się w lody i chillout. potem powrót nieco kombinowany i inną drogą niż do Ehnen. kombinowany, bo Lux to jednak kraj górzysty. a rower łatwiej prowadzić pod górkę niż na nim jechać... ;) więc trochę spacerując a trochę zjeżdżając wróciliśmy do domu. po drodze można było obserwować czaple w dolinie jakiejś małej rzeczki, a od czasu do czasu cieszyć oczy sielskim, wiejskim krajobrazem z pasącymi się mućkami na czele.
czwartek
Luks położony jest w paśmie niewysokich wzgórz - Ardenów. spacer szlakami Małej Szwajcarii Luksemburskiej, (które są bardzo dobrze oznaczone), nie jest bardzo wymagający. ale zdecydowanie nie polecamy spacerów przy 35 stopniowym upale... nasze pierwsze skojarzenia z tym obszarem to trochę rozbudowane podkrośnieńskie Prządki albo luksemburska wersja Gór Stołowych. wielkie masywy ostańców skalnych lub odsłoniętych klifów skalnych - robią wrażenie i wyglądają dość majestatycznie.
spacer zaczynamy wczesnym porankiem w okolicy miejscowości Consdorf. z parkingu pod Consdorfem ruszamy szlakiem w kierunki miasteczka, a dalej do Berdorfu (ok. 5km spaceru). przez Berdorf przedreptaliśmy kierując się oznaczeniami na amfiteatr i Hohllay. formacja jaskiń Hohllay wraz z funkcjonującym amfiteatrem (w roli muszli koncertowej - grota skalna) to efekt nie tylko wybryku i działalności natury, ale także i człowieka. Hohllay to w tłumaczeniu 'pusty kamień'. formacje robią duże wrażenie. niekiedy przypominają grzyby, niekiedy nacieki i drążenia wyglądają jak gigantyczna szczęka. dookoła roślinność i grasujące myszy (Myszorek chciał się zaprzyjaźnić, ale niestety mysie są sprytniejsze niż on..).
po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na przystanek autobusowy i spod Berdorfu do Consdorfu podjechaliśmy. bez sensu było człapać tą samą drogą w tym upale. w Consdorfie zaopatrzyliśmy się w jedzonko z piekarni, wodę i dalej wpadając na szlak - wędrówka w kierunku Mullerthal. Mullerthal to taki mini kurort i centrum regionu. pewnie dlatego, że w oprócz rozejścia się wielu szlaków, w pobliżu jest jedna z najważniejszych atrakcji tego obszaru i regionu Luksemburga. ale o tym za chwilę. zatem tzw. Mullerthal trail drepczemy raz w górę, raz w dół. po drodze mijamy jedne z największych formacji skalnych w tym regionie - Goldkaul oraz Goldfralay. są to ostańce ze szczelinami, do których lub przez które można przejść. miejscami szlak wiedzie między szczelinami, ze sporymi podejściami (na szczęście my szliśmy z góry, więc jednak więcej wędrówki w dół niż w górę nas czekało). miejsce trochę takie tajemnicze, dzikie. szlaki niemalże puste. na całej kilkugodzinnej wędrówce minęło nas zaledwie kilka osób.
kolejnym punktem, a właściwie miejscem docelowym był największy wodospad Luksemburga - Schiessentümpel. wodospad ulokowany jest na rzece Schwaarz Lernz i tworzy trzy kaskady na piaskowcu. wodospad ma nie więcej jak 2 m wysokości, ale stanowi jedną z największych atrakcji regionu Mullerthall. tam już można się było spodziewać tłumów i faktycznie ciężko było o chwilę odpoczynku i kontemplacji przy plażujących w pobliżu wodospadu turystach.
z Mullerthall do Consdorfu udało nam się cudem złapać nierozkładowy bus, który najwyraźniej w sezonie turystycznym jest niejako shuttle busem po okolicy. na pytanie o bilety pan wzruszył ramionami i stwierdził, że nie ma biletów, ani cen przejazdów. nic nie ma. zatem nie zapłaciliśmy ani centa... w Consdorfie przeczekaliśmy na przystanku na autobus do Junglinster, skąd Koleżanki Brat zgarnął nas do domu. na kolejne 1,5 dnia spuścimy zasłonę milczenia.ale zdecydowanie upalna pogoda nie jest najlepszą na podróże...
sobota
codziennie rano pobudkę, punkt 6, fundował nam osioł. sąsiedzi Znajomych mają 2 osły, które każdego dnia swoim oślim śpiewem stawiały całą okolicę na nogi. tak, więc wiedząc, że o poranku czekała nas mini wycieczka do Luksemburga - nie nastawiałam budzika. wszak obudzi nas osioł... o ja naiwna... chyba uznał, że skoro sobota to dzień wolny. i weź tu polegaj na ośle... a tu ważne rzeczy - Dziewczynki zajęć w polskiej szkole opuścić nie mogą. tak więc kierunek centrum Luksa, a dalej Kirchberg. może nie byłoby w te wyprawie nic interesującego gdyby nie to, że w samym środku biznesowej dzielnicy trzeba było hamować i cierpliwie czekać aż wielkie stado owiec przejdzie przez drogę. w PL pewnie czaiłaby się już straż miejsca z mandatami za każdy jeden owczy bobek na drodze (myślę, że milionowy zarobek), a tutaj owce po prostu przeszły, zostawiając całą drogę w zawartości ze swoich grubych kiszek...
fot. J. Kott |
fot. J. Kott |
przedpołudnie spędziliśmy w centrum Luksemburga. znajome nam obszary, ale tym razem nieco innymi szlakami przeszliśmy, mijając na obrzeżach Kirchbergu twierdzę obronną, drepcząc po kolejnych częściach kazamatów i wędrując w kierunku szklanej windy i starówki. miasto z uwagi na święto narodowe - pięknie przybrane chorągiewkami, Most Adolfa już funkcjonujący i odsłonięty po remoncie. także po pół roku sporo zmian. no i wszędobylska zieleń w panoramie miasta. ostatnim razem nie byliśmy w katedrze Notre-Dame, więc tym razem zaległości nadrobiliśmy. późnogotycka budowla z cechami renesansu. piękna i przestrzenna, jak wszystkie budowle tego typu. no i co najważniejsze - wstęp bezpłatny, o co w Czechach było trudno.
kolejnym przystankiem był obiad w centrum przy Place d'Armes, a dalej spacer w kierunku dzielnicy dworcowej - Gare Centrale. z centrum najłatwiejsza a zarazem całkiem ładna droga to przez Most Adolfa. na dworcu krótki wywiad, o której mamy pociąg do Roodt, zakup biletów (funkcjonują czasowe, ważne 2h w cenie 2 E, podobnie jak w komunikacji autobusowej).
wieczór upłynął nam spod znaku wizyty w Niemczech i spaceru po Trierze. i tu chyba po raz pierwszy dało się odczuć to, że ostatnimi czasy dochodzi do zamachów i ataków terrorystycznych. w Trierze odbywał się aktualnie jakiś festiwal, więc wszelkie ulice prowadzące na stare miasto były wyłączone z ruchu i zablokowane postawionymi w poprzek pługami. ciekawe rozwiązanie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz