poniedziałek
dzisiaj w planie wyprawa do Timna Park - jednego z najbardziej malowniczych fragmentów Pustyni Negew. obszr parku zlokalizowany jest ok. 30 km na północ od Ejlatu.
po śniadaniu, pakujemy się do wiśniowej popierdółki i w drogę. z kwestii technicznych - park można zwiedzać na wiele sposobów. zarówno autem (są dobrze utwardzone ścieżki, nie trzeba mieć auta z napędem 4x4), rowerem, pieszo (wiele bardzo dobrze oznaczonych szlaków).
dojazd od miasta zajął nam jakieś 20 minut. na horyzoncie widać budynek z kasą biletową oraz centrum turystycznym. Marianna zajechała przed szlaban - a jakże - otwarty, ale przeraziły ją kolce na drodze. Tadeusz spojrzał i stwierdził, że chyba jednak coś nie tak. jest domofon, ale nie ma żadnego guzika, który spowoduje, że ów zęby znikną. wyruszył zatem zasięgnąć języka. czekam i czekam, i czekam... zajechał z tyłu jakiś pojazd, a ja przed tymi straszliwymi zębami i nie ruszę, bo mnie zjedzą. Tadeusz przepadł. ci z tyłu niecierpliwie czekają, aż wykonam jakiś manewr. więc profilaktycznie wycofałam z przejazdu i panowie z sąsiedniego auta pojechali. ale jak to?! przez zęby?! okazało się, że szczęka nie taka straszna. panowie popatrzyli na blond czuprynę, Tadeusz się śmieje, ale nic tam. człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi umrze...
zakupiliśmy bilety do parku (49 NIS), dostaliśmy mapkę parku i ruszamy na podbój pustyni. w głośnikach Radio Aquaba, jordańska stacja z jękami muezina, idealna na złapanie pustynnego klimatu.
na terenie Timna były pierwsze kopalnie miedzi (mityczne kopalnie króla Salomona, z X w. p.n.e.). to, co nas uderzyło na samym początku eksploracji tego obszaru to niesamowita cisza. jak nie było w pobliżu turystów (a kręciło się ich mimo wszystko trochę), to nie było słychać absolutnie niczego poza delikatnym szumem wiatru. magiczne uczucie.
w trakcie zwiedzania zatrzymujemy się przy kilku kluczowych punktach: spiralnej skale, sklanych grzybach, łukach. ostatnim i takim najbardziej robiącym wrażenie są Filary Salomona - ukształtowane w procesie erozji wietrznej kolumny. tu Tadeusz postanowił naśladować Wojciecha Cejrowskiego, krocząc bosą stopą po pustynnym pyle, ku zdziwieniu przechodzących nieopodal polskich turystów, którzy nie omieszkali skomentować sytuacji.
po ok. 3 godzinach krążenia po terenie parku zajeżdżamy do oazy nad jeziorem. tu krótka przerwa na jedzenie - nie inaczej jak falafel z sosem tahini. nim zdążyłam odebrać swoje zamówienie, jakieś tubylcze panie z grupy rzuciły się na jedzonko i musiałam czekać na kolejną porcję... a to łakomczuchy...
posileni nieco, kończymy naszą przygodę z Timna. bilet wstępu upoważniał nas do darmowej herbaty i odbioru buteleczek na pustynny różnokolorowy piasek. zaczęliśmy tworzyć swoje pamiątki, ale dość szybko z tęczy zrobił się Tadeuszowi szejk piaskowy, a potem ten sam los podzieliła pamiątka Marianny. zdecydowanie prace plastyczne nie są naszą mocną stroną...
z parku kierujemy się na znaną nam plażową miejscówkę w pobliżu przejścia granicznego z egipską Tabą. tym razem pogoda nieco bardziej chłodna z uwagi na północny wiatr. zatem zaczynamy uskuteczniać gekoning - wpasowywanie się pomiędzy skały i kamienie w celu minimalizowania strat ciepła powodowanych na skutek wietrznej pogody, jednocześnie wystawiając nos do słońca.
późnym popołudniem zdajemy naszą wisienkę zwaną popierdółką. o dziwo obyło się bez jakichkolwiek problemów. większym problemem było jej uprzednie zatankowanie. przerosło nas to zadanie, z uwagi na jakieś dziwne ustawienia na dystrybutorach. gdy doszliśmy do wniosku, że sami nie podołamy - Tadeusz ruszył po pomoc. jak pani z obsługi nie zrobiła w naszej sprawie niczego - Tadeusz odpalił w sobie tryb awanturnika i raz dwa jakiś Józio z obsługi się zjawił, który auto zatankował.
wieczór upłynął nam na ostatnim spacerze promenadą, wizycie na siłowni i zakupach.
wtorek
6.00 pobudka i ostatnia jajecznica w wydaniu Tadeusza. pakujemy graty manaty, żegnam się z Ozim i ruszamy w kierunku przystanku, z którego ma nas zgarnąć shuttle bus na lotnisko. czekamy dobre 45 minut. jest to całkiem normalna praktyka, ponieważ shuttle busy robią objazd po okolicznych hotelach i ciężko oszacować dokładnie o której zjawią się w danym punkcie odbioru. trochę to konfliktów wśród innych pasażerów zrodziło, ale dla nas było to oczywiste, że tak jest i już. szkoda się denerwować.
po godzinie objazdu po mieście i trasie docieramy do Ovdy. i tu czeka nas wnikliwa kontrola. nie taka straszna jak ją malują. na pierwszy rzut trafiamy do poważnej agentki służby granicznej (podobno oddziały Mosadu). pani wypytuje, kiedy się pakowaliśmy, skąd mieliśmy mieszkanie, czy kogoś ciekawego poznaliśmy, itp. potem zaczyna pytać o relacje między nami:
- what relation is between you?
- we don't have sex! - nie wiele myśląc wypalił Tadeusz.
pani chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewała, ale z poważnej robi się nieco rozbawiona i dalsza kontrola przebiega w bardzo miłej i wesołej atmosferze. jak już nam pooklejała wszystkie bagaże kodami kreskowymi, kierujemy się do kosmicznej machiny, która skanuje zawartość bagaży. w sumie analogicznie jak standardowa lotniskowa kontrola bezpieczeństwa. każdy bagaż jest skanowany również z nadanego kodu. potem kolejny etap - weryfikacja niepokojących elementów zawartości. przechodzimy do wyznaczonych stanowisk, pracownik obsługi skanuje kod, widzi na podglądzie co tam jest ciekawego w bagażu, a gdy coś go zastanawia - prosi o otwarcie i wyjęcie określonej zawartości. w bagażu Marianny zastanawia go butelka. jak się okazuje - moja żubrówka, którą wzięłam profilaktycznie na sraczkę. ale ostatecznie się jednak nie przydała i po wizycie na izreaelskiej ziemi (to w sumie jak na Ziemi Świętej) wróciła do kraju (to tak jakby poświęcona była... ;). Tadeusza bagaż był nieco bardziej zweryfikowany, łącznie z kanapkami, które wzięliśmy na drogę.
kolejny etap - nadanie bagażu. potem kontrola bezpieczeństwa (o dziwo nie musiałam wyrzucać 1,5l butelki z wodą). ostatni etap to kontrola graniczna. na wjeździe dostaliśmy niebieskie karteczki z pozwoleniem pobytu, bez pozwolenia na pracę, na powrocie karteczki są różowe. w paszporcie nie ma śladu o naszej wizycie w tym kraju. żadnej wizy. w przypadku osób, które podróżują do krajów arabskich - trzeba być przygotowanym na więcej wywiadów z pogranicznikami i bardziej wnikliwą kontrolę
punktualnie o czasie wbijamy na pokład różowej strzały i fruuuuuu do zimnych krajów. trasa przelotu tym razem nieco inna, bo nad Grecją a nie Turcją. 4h później meldujemy się na wietrznym i ponurym Okęciu. dzwonimy po bus z parkingu, Taduesz odbiera swój bolid i przez warszawskie korki przebijamy się w kierunku Lublina.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
informacje praktyczne:
bezpieczeństwo - z uwagi na dość wnikliwe kontrole lotniskowe, kontrole bezpieczęństwa przy wejściach do galerii handlowych oraz wszędobylskie wojsko (służba wojskowa jest tutaj obowiązkowa zarówno dla mężczyzn jak i kobiet, i są odnawiane przeszkolenia raz do roku, do ukończenia 40 roku życia), sprawiają, że nie ma powodu do strachu. jednocześnie ten argument przyczynia się do tego, że jest to bardzo sprawny fizycznie i dość szczupły naród. nie widzieliśmy osób, które nie były turystami, a które byłyby otyłe. pewnie za tym przemawia również kształt cen słodyczy, które są tu naprawdę drogie. co więcej - nie zdajemy sobie sprawy, że Polska i polskie sprawy są bardzo mocno obserwowane przez izraelskie media. w trakcie naszego pobytu o relacjach polsko-izraelskich zrobiło się na tyle głośno, że połowa artykułów w lokalnej prasie dotyczyła naszego kraju. zdecydowanie bardziej śledzą sytuację i relacje w Europie, aniżeli sprawy po sąsiedzku (chyba, że pod względem militarnym, a nie gospodarczym czy politycznym). bardzo mocno widać również silną współpracę Izraela z USA.
Wi-Fi - w Ejlacie jest świetnie rozwinięta sieć hot-spotów w centrum miasta, łącze jest szybkie i względnie bezpieczne.
taksówki - na każdym kroku spotkać można taksówki. częstą praktyką jest trąbienie na turystów - taki rodzaj zasygnalizowania, że coś jedzie i może nas podwieźć. w centrum miasta koszt przejazdu waha się ok. 25-30 NIS, poza centrum (jak np. kilka km za miasto do oceanarium) 40-50 NIS. wspomniany ów Sammy mówił, że za 300 NIS może nas do Czerwonego Kanionu zaiwieźć i poczekać. dla większej liczby osób może byłoby to jakimś rozwiązaniem, ale zdecydowanie taniej i niezależnie jest wypożyczyć auto.
waluta - w Izraelu funkcjonują szekle, ale warto być też zaopatrzonym w dolary. w bardziej turystycznych dzielnicach stoją machiny na kształt bankomatów, gdzie można zamienić zielone na lokalną walutę. ciekawostką jest moneta o nominale 1/2 NIS. 1 NIS = 100 agor. przelicznik w stosunku do PLN jest niemalże 1:1, stąd łatwo kalkulować ceny.
ceny - ciekawostką są wysokie ceny słodyczy. pozostałe produkty są porównywalne lub nieco drożdze niż w Polsce. zdecydowanie drożej jest w knajpkach, gdzie np. falafel kosztuje ok. 30 NIS. kawa to wydatek w granicach 12-15 NIS, obiady startują od 30 NIS w górę, w zależności co chcemy zjeść.
kuchnia - my korzystaliśmy z kuchni w mieszkaniu, serwując makarony i ryż z lokalnymi dodatkami (bakłażan, cebula, ostra papryka, sosy słoikowe). koszernej kuchni jako takiej nie próbowaliśmy. w Ejlacie w knajpach dominuje zdecydowanie kuchnia europejska. ciężko trafić na coś typowo lokalnego. natomiast w sklepach można kupić zarówno znane europejskie i światowe marki jak i lokalne, koszerne produkty. w supermarketach zaopatrzenie jest całkiem spore, jest wszystko, czego się potrzebuje, więc nawet nie ma potrzeby brać z Polski nie wiadomo jakich zapasów jedzenia. jedynie mięsiwko nie wyglądało apetycznie i jego unikaliśmy.
język - wiadomo, w Izraelu rozmawia się po hebrajsku. ale przez mniejszość arabską oraz z uwagi na rozwijającą się turystykę - większość napisów jest w 3 językach. bez problemu porozumiewać się można po angielsku. w Ejlacie turystyka nastawiona jest na Rosjan, a z uwagi na sporą liczbę Polaków - dogadać można się również w językach słowańskich.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
a teraz słów kilka gwoli wyjaśnienia - dlaczego Tadeusz i Marianna. co raz częściej wspomina się o Polakach na wakacjach, że marudzą, że są roszczeniowi. trochę na przekór temu postanowiliśmy sobie wraz z Kolegą nieco pożartować z naszych rodaków, momentami łapiąc się na tym, że jednak ta nasza polskość w nas też siedzi. zwłaszcza obserwując i oceniając innych ludzi. natomiast nam wychodziło to w formie żartu i dzielenia się spostrzeżeniami. często usłyszeć można jak inni - nieświadomie (bo myśląc, że nikt ich nie rozumie), krytykują inne narodowości, inną kulturę. ciekawie jest obserwować jak Francuzi co wieczór grają w bulle, pokazując ducha rywalizacji, ale i jedność grupy. starsi i młodsi, kulturalnie, większą paczką. my Polacy - od razu pewnie bylibyśmy atrakcją samą w sobie hałasując i przekrzykując siebie nawzajem. lokalna ludność, chociaż mniej zauważana - żyje w tym tyglu wielokulturowym na swoich prawach i warunkach. niesamowitym jest obserwowanie innych kultur, szanowanie ich praw, zwyczajów, bez próby zmieniania ich na swoją modłę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz