czwartek, 1 lutego 2018

w stronę słońca, czyli Tadeusz z Marianną na izraelskich wakacjach cz. 1




wtorek

z racji tego, że człowiek do prawidłowego funkcjonowania zimą potrzebuje witaminy D , na koniec listopada zaopatrzyliśmy się w bilety, które w środku zimy przeniosą nas na terapię uzupełniającą zimowe niedobory ;)

nad ranem witamy w stolicy, odstawiamy auto na parking i meldujemy się na stołecznym lotnisku. lot mamy o wschodzie słońca, zajmujemy miejsca i fruuuu, do ciepełka. Marianna rezerwując bilety przemyślała sprawę i wzięła miejsca dzięki, którym lecąc na wschód mieliśmy cały czas słońce za oknem. wiadomo - terapię trzeba rozpoczynać najszybciej jak się da.

po 3,5 h spokojnego lotu witamy na izraelskiej ziemi. co prawda nie świętej, ale jednak ziemi - ku ogromnej radości Tadeusza, który właśnie przeżył swój pierwszy lotniczy raz (Tadeuszu - powiem Ci to jeszcze raz - jestem z Ciebie dumna :D )






ku naszemu zdziwieniu - nie zostaliśmy poddani żadnej kontroli bezpieczeństwa, odbiór bagażu i kontrola paszportowa - wraz z wydaniem wizy nie trwały dłużej niż 10 minut. fakt, że lotnisko w Ovdzie jest bardzo malutkie, ot taki blaszak na środku pustyni.

z lotniska mieliśmy wykupiony shuttle bus do Ejlatu (8$ w jedną stronę|). podróż zajmuje ok. 1h, panowie obsługujący przejazdy są dość pomocni. jest też opcja autobusu 282, ale rozkład jazdy jest bliżej nieokreślony.

po drodze mijamy bazy wojskowe, a wzdłuż biegnie granica z Egiptem.

w Eilacie dogadani byliśmy już z właścicielem mieszkania, które wynajęliśmy, problem się zrodził, gdy przyszło wskazać konkretny budynek. numeracja tu jest dość nieregularna, więc ciężko trafić tam, gdzie chcemy. Tadeusz w towarzystwie swojej walizeczki, Marianna jak zwykle - z wielgarbem, kręciliśmy się dobrą chwilę od uliczki do uliczki, szukając naszego lokum. co by się nie denerwować za szybko postanowiłam jednak zapytać przechodzącą nieopodal tubylczą kobietę, która z szalooom na ustach i życzliwością podeszłą do tematu, zadzwoniła do naszego właściciela i zaprowadziła pod odpowiedni budynek.


mieszkanie dość przyjemne, dla mnie lepiej niż w domu, bo z dodatkowym współlokatorem - szarym mruczkiem, którego Tadeusz nazwał OZI (Obiekt Zbierający Informacje - na pewno wysłannik Mosadu ;)





Ozi - bardzo zuchwały, w mieszkaniu czuje się jak u siebie (w sumie to... my tu jesteśmy intruzami) i drze papę, jak tylko usłyszy odgłos otwieranej lodówki.

po krótkim odpoczynku - ruszamy po zakupy do sklepu 'za rogiem'. przede wszystkim - zapas butelkowanej wody. podobno w Eilacie kranówkę można swobodnie pić, my jednaki nie chcemy spędzić pobytu walcząc o muszlę klozetową :D

popołudnie i wieczór spędzamy wędrując po okolicznych plażach i w okolicy nadmorskich kurortów. nowoczesny klimat, palmiaste deptaki, palmy w wydaniu świątecznym, czy podświetlone ledami, żeby były zieleńsze niż w rzeczywistośąci. taki nowobogacki świat. pełno tu sklepów, znanych i nieznanych marek, restauracji i kafejek, oferujących różnoraką kuchnię.
















co rusz robimy krótkie i dłuższe przystanki na kontemplację widoków. ciekawe uczucie podziwiać zachód słońca nad Egiptem, z perspektywy izraelskiego wybrzeża, wiedząc, że wschodzi nad Jordanią.

po krótkim namyśle decydujemy się zjeść coś lokalnego na kolację. Tadeusz - jak przystało na porządnego faceta - zamawia mięsną shawarmę w lafa, a Marianna idzie w wege falafel w picie. do tego obowiązkowo hummus i pasta tahini. całkiem to smaczne było.

temperatura morza całkiem przyjemna. może nie na typowy plażing, ale nogi zamoczyć bez problemu można. Izrael to królestwo kotów. dla mnie raj - dla Myszora - nowi znajomi, dla Tadeusza - piekło. w niektórych miejscach specjalne 'stoły' na kocią karmę. a mruczki humorzaste, dostojne, dzikie i swoją postawą pokazujące jasno, że to ich dom i ich miejsce.








środa

pobudka, śniadanie w towarzystwie Oziego i pora ruszać w teren. 





plan - oceanarium. tylko po co iść znaną drogą, na pewno się da jakoś inaczej... Marianna jako światowej klasy nawigator - odpala maps.me i idziemy. pół dnia spacerowaliśmy po okolicznych osiedlach, by na koniec stwierdzić, że droga, którą mapa pokazuje za istniejącą - jest w budowie i nie ma możliwości dojść w założonym kierunku. słońce przygrzewa, Tadeusz zadaje niewygodne pytania daleko jeszcze?!, a Marianna przy użyciu gołębiego zmysłu nadaje tempo spaceru, byle szybciej do domu...











mimo, że nieruchomości i architektura są w zakresie zainteresowań Tadeusza - po tym spacerze orzekł, że już chyba o lokalnych trendach wie absolutnie wszystko...

za to pogoda chociaż dopisuje. 20kilka stopni, momentami słoneczko i w takich chwilach uskutecznialiśmy żmijinng, czyli stajemy twarzą do słońca i jak te żmije kumulujemy ciepło (i witaminę D).





architektura elegancka, wgryzająca się w góry i pustynię. rozplanowanie przestrzenne bardzo przemyślane. zupełnie inny świat niż polska urbanistyka. tu jest wszystko wykorzystane z sensem i pomyślunkiem, stawiając nie tylko na estetykę, ale i praktyczność, ergonomię (np. plac zabaw obok siłowni na świeżym powietrzu). 


gdy w końcu trafiamy do domu, Tadeusz pada jak mucha, a Marianna wiadomo - do garów. na obiad spaghetti Neapoli, czyli rarytas przywieziony z Polski :D po obiedzie Tadeusz zaszywa się w swojej jaskini, a Marianna - integruje Oziego z Myszorem i kanapą w salonie. 

wieczór spędzamy odkrywając kolejne zakątki eljackiej mariny. Tadeusz jako główny propagator sportu na świeżym powietrzu postanowił zmobilizować nas do aktywności fizycznej na siłowni zlokalizowanej przy plaży. zatem Tadeusz zaczął pakować (hmmmm nie wiem czy była to rzeźba czy masa), a Marianna jak to Marianna - zasiadła do ćwiczeń na nogi, stopniowo opróżniając zawartość tuby z Pringelsami... równowaga w przyrodzie musi być. po zachodzie słońca udało nam się posłuchać muezina nawoującego do modlitwy z meczetu z jordańskiej Akaby.

w drodze powrotnej udajemy się na wykwintną kolację do... MC Donald's. no przecież my z Myszorem koniecznie musimy zrealizować nasze standardowe procedury i zeżreć cheesburgera. smakował jak wszędzie - wybornie... ;)





czwartek

7 rano - Mariankę dopada głód. kanapeczki i te sprawy. schowawszy konserwę do lodówki - nagle z balkonu dobiega przeraźliwe i złowrogie miauuuuuuuuuu. oho, wysłannik Mosadu. Ozi przyszedł na śniadanie, a za nim kolejny puchaty potwór. Myszor się chowa, Tadeusz wchodzi do kuchni i z przerażeniem w oczach stwierdza, że z każdym kolejnym dniem mamy więcej współlokatorów... 

biorąc pod uwagę zapasy w lodówce - postanawiamy wybrać się po zakupy. idziemy skrótem do sklepu, a za nami stadko.. Ozi, Puchata, karmelowo-kremowy, czarny, czarno-biały... 

robimy zaopatrzenie - w lokalne humusy, oliwki i inne takie, i wracamy do mieszkania. porannym rytuałem Tadeusza stało się robienie jajecznicy z cebulą. trzeba przyznać, że smakowała wyśmienicie ;) 

zbieramy się do kupy i w drogę. słońce jakieś jest, więc krótkie gatki są w sam raz (tubylcy chodzą w czapkach i polarach).

dzisiaj już nie podarujemy i oceanarium zaliczyć trzeba. podobno największe na świecie, ale przyrównując do wrocławskiego Afrykarium to w cale większe nie jest. tylko otoczenie bardziej adekwatne do występującym w nim gatunków. ale o oceanarium za chwilę. najpierw długi spacer wzdłuż drogi wiodącej do granicy z egipską Tabą.






gdy zmęczyło nas dreptanie, a pojawiła się dziura w chmurach uskuteczniamy żmijing na skrawku quasi-pustyni - uklepany obszar z górami w tle, a morzem na horyzoncie. kawałek dalej znajdujemy plażę, warunki pogodowe sprzyjają opalaniu (Myszor wie o tym najwięcej), dokuczaniu meduzom i kontemplowaniu ciszy (jest poza sezonem, więc turystów niemal nie ma).






Tadeusz wprawnym okiem wypatruje między kamieniami chowające się kraby i pływające przy pomoście rozdymki. Marianna tymczasem próbuje upolować fotograficznie te niebywałe okazy.





gdy udało nam się dotrzeć do oceanarium, zerwała się burza. deszcz na tym obszarze to raczej rzadkość (tak samo jak pochmurna pogoda, ale jesteśmy w środku izraelskiej zimy). bilety z pokazem filmu o rekinach i wejściem do podwodnego obserwatorium kosztują 109 NIS. w trakcie zwiedzania poszczególnych ekspozycji (żółwie, ryby, koralowce, akwarium z rekinami) łapiemy się na pokaz karmienia rekinów. ciekawe widowisko, chociaż myślałam, że będzie bardziej spektakularne. zgodnie z tym, co było powiedziane w trakcie pokazu, mitem jest, że rekiny zjadają ludzi. mimo to nie chciałabym, żeby ta wielka panoramiczna szyba od akwarium, otoczona amfiteatrem, pękła... po burzy temperatura nieco spadła. i doszliśmy do wniosku, że jednak krótkie spodenki nie były idealnym rozwiązaniem.






w międzyczasie odbyliśmy rejs na ratunek rekinom. pokaz filmu z efektami (właściwie nie wiem jak to określić, bo nie był w 3D, ale siedzieliśmy na ruchomych fotelach, to takie w sumie inne 3D).

ostatnim z tych najważniejszych punktów wizyty w oceanarium jest zejście na głębokość 6 m, w podwodnym obserwatorium. ulokowany pod powierzchnią wody budynek z oknami pokazuje piękno rafy koralowej w jej naturalnym środowisku. różnokolorowe ryby (zdecydowanym faworytem jest ryba przypominająca papugę - tak barwna i kolorowa), koralowce o przedziwnych kształtach (jak liście, mózg, kalafior, kula, hełm, ażurkowe i jak kamienie). mnogość ubarwienia i kształtów - widok bajkowy. żadne zdjęcie nie oddaje tego, co widzi się na własne oczy.

















gdy skończyliśmy zwiedzanie (całość zajęła ok. 4h) postanawiamy wziąć taksówkę, z uwagi na znaczące ochłodzenie. pakujemy się do jedynej jaka stała, Tadeusz dogaduje koszt do centrum (niby 40 NIS, ale cena potem nieco wzrosła) i wsiada. kierowca niemal zignorował Tadeusza, zwracając uwagę na blond czuprynę Marianny. zalotnym hellooł wita mnie i pyta o adres. powiedzieliśmy dokąd, ruszamy. gadka szmatka zaczyna się konwersacja na poziomie:


- you were here today sunbathing - wskazując na miejsce pustynnego żmijingu.
- yes we were.
- I saw you, beautiful woman.

- do you have children?
- yes, I have - she doesn't - śmiało i zgodnie z prawdą odpowiada Tadeusz.
- are you couple?!
- no, we're just friends. 

​nim Marianna zdążyła cokolwiek powiedzieć, taksówkarz podając rękę zaczyna swoje

- what's your name? I'm Sammy.

gdy odpowiadam i podaję rękę ów pan, ściska i głaszcze mi dłoń. wyrwałam ją z objęć pana i z uczuciem gwałtu mentalnego grzecznie czekałam na koniec wycieczki. wysiadając ów Sammy próbował wcisnąć mi w dłoń swój telefon w celu podania numeru. jedyny jaki miałam ochotę mu podać to na policję, ale machnęłam ręką i powiedziałam stanowcze NO!. Tadeusz coś tam jeszcze próbował negocjować cenę, ale nie wiele się udało. pewnie przez to, że odrzuciłam zaloty ów pana.

tak czy inaczej, stwierdziłam, że chciał mnie przehandlować za te 40 szekli.

- Tadeuszu! miałeś być moim mężem!
- Marianno... no nie uzgodniliśmy wspólnej wersji...

tu na wszelki wypadek lepiej było od razu wymyślić historię kochającego się małżeństwa na urlopie od dzieci niż mówić szczerze, że to kumpelskie wakacje. europejskie kobiety, a w szczególności blondynki to łakomy kąsek dla tubylców.

pan był na nasze oko pochodzenia arabskiego. stąd może ta śmiałość. społeczność żydowska jest o wiele bardziej powściągliwa i ciężko tu zawrzeć jakieś znajomości i kontakty. są mili, uśmiechnięci, ale nie są otwarci.

po powrocie uskuteczniamy jakiś obiad i wieczór spędzamy spacerując po nadmorskiej promenadzie. no i oczywiście wizyta na siłce pod chmurką.






w drodze powrotnej Tadeusz idzie z przeczuciem, że niebawem spotkamy naszego taksówkarza. i nagle piiip piiip dźwięk klaksonu i...
- hey hey, pick you up? 
- no, no thanks.

Marianna w panice chowa się za Tadeusza i szybszym krokiem kopytkujemy w stronę domu. potem jeszcze raz Sammy nas mija, ale my niewzruszeni - żwawym marszem pędzimy do domu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz